Quantcast
Channel: Promen/Ady. Kraków i okolice
Viewing all 54 articles
Browse latest View live

W cieniu starych lip, na wzgórzu zwanym Zamczysko

$
0
0
Najpiękniejsze miejsce ze wszystkich, jakie widziałam dziś, nieoczekiwanie odkryte podczas improwizowanej wycieczki w trzeciomajowe popołudnie. I może właśnie jest tak, jak chciałam napisać w tytule, może jest to najpiękniejsze miejsce na Ziemi Miechowskiej. Tak dziś czułam, gdy siedziałam tam, wysoko, w cieniu bardzo starych drzew, pod dachem z jaskrawozielonych młodych liści. Ta zieleń nie ma sobie równych, jest tak młoda i świeża, jak bardzo stare są, bardzo głęboko w Czas sięgające korzeniami drzewa. Na wzgórzu zwanym Zamczysko, na cyplu opadającym stromo z jednej strony a z pozostałych otoczonym do dziś czytelnym zagłębieniem, dawną suchą fosą. Nad światem z jego problemami, z jego sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi wojnami, nad polami bitewnymi sprzed ponad dwustu lat, na zapomnianych pozostałościach średniowiecznego grodziska - czas się zatrzymał. Był może 3 maja 2015 roku, może to było dziś, może w pamięci komórkowej zapisane mam już na zawsze ciepło tego popołudnia - a przecież to miejsce przynależy do innego czasu. Ile lat mają prastare lipy, ile pokoleń jeszcze starszych drzew rosło tu przed nimi? Kto tu postawił krzyż, kto wcześniej przychodził składać ofiary i kłaniać się dawnym bogom? Tutaj czuje się bezkres czasu, to jedno z miejsc, gdzie stoisz jak nad przepaścią a przed tobą z siłą lawiny osypują się w dół i pociągają cię ze sobą: lata, stulecia, epoki.



W cieniu starych lip, na wzgórzu zwanym Zamczysko. Na skraju przepaści, nad wielką rzeką czasu, w słońcu i cieniu, w najpiękniejszym chiaroscuro, kiedy czujesz na twarzy ciepło słonecznych promieni, opierasz się plecami o grubą korę drzewa (co widziało, czego było świadkiem, co oznacza liczba pięć, którą tworzy układ drzew, dlaczego to są właśnie lipy, czemu każda z z nich ma inny wiek i wielkość, czemu nie mogę tu zostać na zawsze). I chciało by się wrosnąć w tę ziemię, w drzewo, w chropowatość kory, spłynąć sokami aż do korzeni, dotknąć tego, co skrywa się w środku. Albo być zawsze w tym migotliwym, rozchwianym słońco-cieniu, żeby zawsze było majowe popołudnie, żebyśmy nigdy nie musieli stąd odchodzić, żeby nigdy nie starł cię czas, albo żeby ktoś o mnie pamiętał.

A i tak nie zostanie nic. O tym szumią lipy - było już wielu takich, którzy tu przychodzili, naiwni, z ich wielką dumą, żądzą sławy, wieczną młodością, niekończącą się miłością, jedyną taką, wiadomo. Teraz ich kości bieleją w mogiłach tej ziemi, a także ich synów, ich córek, ich prawnuków; każdy do nas przychodził z taką samą nadzieją. Jeden z nich odpoczywał po wielkiej bitwie pod inną lipą-siostrzycą tam w dole, gdy jego chłopskich wojaków, oderwanych do pługa, omamionych nadzieją ziemi - grzebali, był kwiecień, jeszcześmy nie miały tak pięknych liści jak dziś. Teraz i mogił tych nie ma, krzyże dawno zmurszały, zaorane przez następnych, następnych. Tyle znaczycie dla świata, ile wasz dotyk dla naszej chropowatej kory, czas wasz tutaj - jedno mgnienie słońca-cienia w naszych liściach, ciała wasze - słabsze od naszych liści, miłość wasza nie uchroni was przed czasem, czas rozetrze was na proch w wielkich kamiennych żarnach, byście mogli użyźnić ziemię, na której wyrosną nowe drzewa.












W górze dotykały się wzajem, łączyły w wielki baldachim z lekkim prześwitem nieba, otaczały mnie kręgiem, szeptały: nic, nic, nic.


Gdzie byłam dziś w to złote popołudnie, kto rozpozna, jakie to miejsce - ze zdjęć i wskazówek ukrytych w tekście? To chyba trudne. Jutro postaram się zapisać itinerarium mojej trzeciomajowej wycieczki. Miałam to zrobić dziś, ale ONE były ważniejsze.

Aktualizacja i ważne informacje (4 maja 2015)
Wzgórze zwane Zamczyskiem znajduje się w miejscowości Janowiczki koło Racławic, nieopodal historycznego terenu słynnej bitwy z 4 kwietnia 1794 roku. Tyle tylko wiedziałam wczoraj, natomiast sam kształt wzgórza, to, że to właśnie na jego szczycie usypano kopiec Kościuszki, i że nieopodal znajdę tajemnicze miejsce z pięcioma lipami - to wszystko było dla mnie niespodzianką i zaskoczeniem (ignorancja jednak jest zbawienna - ileż radości z odkrywania tego, co wiedzieć się powinno). Dziś znalazłam kilka informacji odnośnie samego grodziska i późniejszych założeń, które tam się znajdowały. Zamek został wzniesiony w początkach XIV wieku, ale oczywiście już wcześniej wykorzystywano to miejsce o wyjątkowych obronnych - istniała tam drewniana wieża mieszkalna na planie kwadratu, zastąpiona później przez murowaną kamienną budowlą o całkiem imponujących rozmiarach 19,5 na 14 metrów i o przeszło dwumetrowej grubości murów; zamek wspomniany jest jeszcze w jakimś dokumencie z 1404 roku, ale już w połowie XV wieku przestaje istnieć - dla zainteresowanych podaję link: zamek w Janowiczkach.

Największym zaskoczeniem była dla mnie informacja dotycząca tych starych drzew - pięciu starych lip, które coś mi tam szeptały nad głową w to majowe piękne popołudnie. Łączyłam je sobie w wyobraźni z tradycją jakiegoś dawnego miejsca kultu, może nawet przedchrześcijańskiego. Cóż, muszę się przyznać do błędu. Znalazłam dziś pierwszą tyczącą się tychże drzew informację - ale w internecie, na stronie, która nie podaje pod tym krótkim artykułem żadnych źródeł. Strona zresztą nazywa się wikimapia i nosi podtytuł "Mapa tworzona przez takich jak ty!" - i do tej pory nie wiem, czy to jest aby najlepsza rekomendacja. Mówiąc najzupełniej szczerze - wolałabym, żeby "tacy jak ja" nie tworzyli map, zważywszy na mój wyjątkowy talent do gubienia i odnajdywania (nie zawsze tej samej) drogi, dygresyjny umysł i brak naukowej ścisłości. Jakkolwiek by nie było przytoczę tutaj in extenso informację znalezioną na wyżej wspomnianej stronie:
Średniowieczne grodzisko stożkowate, odcięte od zaplecza cypla wałem oraz suchą fosą. Na majdanie w XIV wieku istniała murowana wieża mieszkalno - obronna, po której nie zachował się żaden widoczny ślad.
Dziś na plateau grodziska rośnie pięć zabytkowych drzew - starych lip, posadzonych w roku 1894. Mają one symbolizować pięciu generałów powstania: Kościuszkę, Zajączka, Mangeta, Ślaskiego i Madalińskiego.

I cóż... Moje rachuby okazały się mylne, ale przecież w jakiś sposób jest to również ciekawa i równie romantyczna propozycja (w duchu XIX wiecznego patriotycznego romantyzmu). Może wybór gatunku drzewa był podyktowany legendą, według której Kościuszko po bitwie odpoczywał w cieniu olbrzymiej (dziś) lipy rosnącej nieopodal dworu w Janowiczkach, w dole, nieopodal wzgórza? To taka moja teoria, ale by ją uzasadnić, na pewno trzeba by sprawdzić w wiarygodnych źródłach pierwszą tezę o patriotycznej proweniencji pięciu lip na wzgórzu zwanym Zamczysko.

Teraz jeszcze myślę sobie, że ta teoria zaskakująco dziwnie łączy się z tym, o czym mi nad głową szumiały lipy w tamto popołudnie. Wczoraj.


Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.

$
0
0
Czy wspominałam może kiedyś, jaka piękna jest moja ziemia? Co najmniej tysiąc razy - odpowie uważny czytelnik. Ale przecież nigdy dość, nigdy zanadto, nigdy nie zdołam opisać ani pokazać prawdziwego jej obrazu, który noszę zawsze pod powiekami, gdzieś zapisany w pamięci falistą linią i zawsze nad przyzwyczajenie większy niespodziewany zachwyt. To nie jest pejzaż, który docenią miłośnicy egzotycznych podróży i ekstremalnych wrażeń, Hrabia tęskniący za cyprysami pod włoskim niebem ani ci, którzy jeszcze patrzą daleko, bo tam im się zdaje, że skryte są wszystkie uroki świata. Krajobraz w trzech pastelowych kolorach, w jasnym błękicie rozmytym białymi smugami obłoków, w sepii wysuszonej słońcem ziemi, w pudrowym różu kwitnących jabłoni, przy tym gdzieniegdzie akcent jaskrawej majowej zieleni, wykrzyknik.



To nie jest pejzaż dla miłośników wielkich miast i fowistycznej palety, feerii, fiesty, fantastycznych uroków. To krajobraz nienachalny, bardzo cichy; gdyby mówił - szeptałby coś na ucho, śpiewał wiejskie kołysanki a ty leżałbyś trawie pod dachem z gałęzi jabłoni, z kwiatów i brzęczenia pszczół, stare drzewa opowiadałyby historie z innych lat, innych wiosen i tak bez końca.




Był trzeci maja, niedzielne popołudnie. Były za nami inne krajobrazy i niepozorne, dobrze ukryte zabytki tej starej ziemi, jeden barokowy kościół, drugi znów pamiętałby czasy Gryfitów, gdyby nie zniszczył go czas i ludzkie zaniedbanie, choć potem ludzka troska podniosła go na nowo a Wojciech Gerson malował obrazy. Tam znów był cmentarz wiejski wysoko, stare nagrobki i stare drzewa - w większości wycięte. Obok płonęło pole rzepaku jak wielkie słońce i mieliśmy ręce, włosy, ubrania obsypane (na oślep) cytrynowym pyłem - taka sobie literacka aluzja. Ale nie słoneczne słodko pachnące rośliny, nie mury kościołów i wnętrza, ani nawet nie to, co było potem - pola bitewne, mogiły żołnierzy insurekcji, rozległe błonia pod wysokim wzgórzem, Zamczysko, na którego szczycie pięć starych lip szumiało stare i straszne historie, nie dalsza droga i drogi zgubienie, nawet nie pola kurhanów ani ruiny wielkiej synagogi podobnej do greckiej świątyni, z fryzem tryglifów i metop (to wszystko mieści się w jednym popołudniu - czy potrzeba więcej dowodów na względność Czasu?). Więc nie to wszystko przyszło mi na myśl, ale ten pejzaż w trzech jasnych kolorach, pejzaż bez jaskrawości, bez właściwości, bez wielkiego Ach! jak tu pięknie! - ten pejzaż zatrzymał mnie w miejscu, kazał zatrzymać się na skraju drogi, dróżki raczej, ledwie co szerszej od samochodu, i ten właśnie obraz przyszedł mi na myśl, gdy staram się teraz zapisać co myślę, co pamiętam, póki jeszcze gorące wrażenia. Czemu ten pejzaż prosty, szkicowy, trzy ruchy pędzlem - czemu nie inne? Bo to jest krajobraz jak kompres na zmęczone oczy. 

W drodze do Racławic, oto miejsce, gdzie przemówił jabłoniowy sad i trzeba było - koniecznie i natychmiast - zatrzymać się i patrzeć, sad był po lewej. 


Droga, na której nie wyminą się dwa samochody prowadziła dalej w stronę Racławic i historycznego pola bitwy, chciałam zobaczyć je z bliska, dlatego wybierałam drogi nieco szersze od ścieżki, drogi do pojedynczych domów, oddalonych kolonii, żeby wyjechać wreszcie wysoko i znaleźć w polach wysokie drzewo i dwie wielkie mogiły nieszczęsnych powstańców, chłopskich żołnierzy Kościuszki. O tym opowiem innym razem, dziś - nie wiadomo czemu - musiał być przydrożny sad. Najważniejsze udaje mi się zobaczyć zawsze wtedy, kiedy zabłądzę albo zmylę drogę, albo porzucę utarte szlaki. Tam jest życie, które niczego nie udaje, nie jest na pokaz, jest samo-dla-siebie. Szerokie. Piękno rozrzucone szerokim gestem, dla nikogo.

Moja ziemia, z serii krajobrazy Ziemi Miechowskiej, odsłona wiosenna - kwitnące jabłonie:

Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.

Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.

Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.

Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.

Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. W drodze do Racławic, krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni.







Krajobrazy Ziemi Miechowskiej. Zwykła droga do Racławic, wiejski pejzaż z rzepakiem i ruderą.

$
0
0
Wspominam sobie moją majową ostatnią wycieczkę, przesuwają się w pamięci obrazy, zapachy, wrażenia, miesza się kolejność - wszak pamięć na pewno nie jest linearna. Jednak dziś nie jest zdecydowanie taki dzień, który by można przeznaczyć na pisanie, i dobrze! Kto by to wszystko czytał... Ważne jest dla mnie i muszę to powiedzieć, że bardzo mnie cieszy takie życzliwe przyjęcie ostatnich prowincjonalnych i wiejskich krajobrazów mojej Wyżyny Miechowskiej. Za to dziękuję! Nie jestem odosobniona w moim rozumieniu krajobrazu, tego najbliższego, rodzimego, w który się wrasta, zapuszcza korzenie, czerpie się z niego i bywa, że się tęskni. 



Tę serię zdjęć zrobiłam dosłownie kilka minut wcześniej niż opisywany wczoraj krajobraz z kwitnącym sadem jabłoni. Najpierw chciałam napisać w tytule, że pejzaż  prawie toskański, czy coś takiego, ale przypomniał mi się znów pretensjonalny Hrabia i jego cyprysy i nieb italskich lazury... jakaż Toskania, gdzie ja mam oczy? To zwykła droga do Racławic i wiejski pejzaż z rzepakiem i ruderą. Rzepak w cytrynowym kolorze układa się warstwami na paskach zieleni ozimin i beżowych skrawkach ziemi. Rudera jak najbardziej swojska, opuszczona lub niedokończona budowla o ścianach z pustaków. Słup elektryczny defiluje jak na szczudłach z kadru w kadr.





Zawsze było moim marzeniem sfotografować pola rzepaku. Wzniosłe marzenie, nieprawdaż, trzeba sięgać gwiazd. Nie wiem, jak to możliwe, ale po kilku dobrych latach spędzonych tutaj, udało mi się to dopiero w niedzielę, w czasie mojej ostatniej wycieczki po Wyżynie Miechowskiej. Był na wzgórzu niewielki biały kościół pod jaskrawym niebem, wyżej położony był wiejski cmentarz otoczony jeszcze szczęśliwie drzewami. Poniżej drzew, na łagodnym stoku pola - płonął rzepak, pachnący, słoneczny (i brudzi ubrania, ostrzegam fotografów i innych miłośników wiejskich plenerów). To będzie temat jednego z kolejnych wpisów.


Aktualizacja
Przez jakiś czas ten wpis miał inną, dłuższą formę. Kto przeczytał, ten wie, że znów stworzyłam sobie taki trochę wyimaginowany problem. Otóż - streszczając tu moje pokrętne rozumowanie - przejęłam się, że publikuję za dużo i za często, zmuszając poniekąd do czytania (miałam sygnał, że nie nadąża się z czytaniem - a była to życzliwa opinia, nie złośliwa, dlatego wzięłam ją sobie do serca). Postanowiłam najpierw publikować wyłącznie archiwalne wpisy, tzn. publikować z datą wsteczną, odpowiednią do czasu, kiedy zdarzyły się opisywane wydarzenia. W ten sposób wy - czytelnicy - nie bylibyście narażeni na lawinę nowych wpisów i powiadomień o nich.

Ale cóż! To nie rozwiązuje kwestii.

Postanowiłam poszukać pozytywnych rozwiązań mojego problemu i oto sprawa wygląda tak:

  • ten, kto obserwuje mój blog (korzystając z funkcji bloggera), będzie zawsze widział dodane przeze mnie aktualnie wpisy, nawet jeśli ustawię w nich wcześniejszą datę
  • wpis, nawet z datą wcześniejszą, pojawi się również u tych, którzy używają czytników RSS, przetestowane
  • pozostałe osoby mogą pozostawać w nieświadomości ;-)

Z naukową metodycznością zarejestrowałam się po raz pierwszy w życiu na stronie jednego z czytników RSS, żeby przetestować to rozwiązanie i jakkolwiek mogę zdecydowanie polecić czytnik wpisów RSS pod nazwą InoReader, nie rozwiązuje to ani trochę mojego problemu, który już przybrał absurdalną formę, a mianowicie taką: jak publikować, żeby to nie było widoczne ;)
Dostrzegam na szczęście humorystyczny aspekt tego wszystkiego i niniejszym uznaję, że jestem przewrażliwiona.

Moi drodzy, najcierpliwsi z czytelników! Sprawa ma się tak: mam teraz jeszcze trochę wolnego czasu, a na pewno nie będę mieć go w lecie ani pewnie w jesieni i wtedy wpisy będą rzadkością. Chcę zapisać teraz jak najwięcej z moich ostatnich wspomnień, wrażeń, wycieczek po okolicach podkrakowskich, na Ponidziu i na mojej Wyżynie Miechowskiej. Mam dobry czas w życiu, taki "spokój, spokój, prawie szczęście" i wiadomo, że to nie potrwa długo, dlatego chcę go utrwalić, żeby pozostało mi chociaż to. Zapis.

I cóż, częste wpisy będą jeszcze pojawiać się przez jakiś  czas. Pisanie bloga jest dla mnie z różnych powodów ważne, ważne są także rozmowy z Wami w komentarzach, nie potrafię pisać do szuflady, to nie to samo - cenię sobie ogromnie Waszą opinię i wymianę zdań, i dlatego proszę i apeluję - niech się nikt nie czuje zobowiązany, ani w jakiś sposób przytłoczony częstymi tutaj wpisami, czy jakąś koniecznością interakcji.

Kto ma chęć i czas - niech zagląda i czyta; zostawi słowo w komentarzu (co zawsze jest dla mnie miłe i doceniam), albo i nie napisze zgoła nic - i oczywiście to zrozumiem. Niech to wszystko (czytanie, pisanie, komentowanie) niech będzie przestrzenią wolności, zamiast jakiegoś przymusu. Nie traktujcie proszę tego mojego częstszego pisania jako nachalnej reklamy czy autopromocji, nie wiem, to mnie wpędza trochę w poczucie winy. Można na przykład przymknąć oko i czytać co drugi wpis ;) Dobrej nocy!

Fotograficzna zagadka z kopcem Kościuszki

$
0
0
Panie i Panowie, oto kopiec Kościuszki w majowej odsłonie:



Coś się nie zgadza? Aha, istotnie, zapomniałam dodać, że nie jest to ten powszechnie znany kopiec krakowski na wzgórzu św. Bronisławy. Ten na powyższym zdjęciu nie jest z pewnością tak okazały, ale trzeba przyznać, że pięknie się prezentuje posadowiony na wzgórzu zwanym Zamczysko, w otoczeniu lasu i majowej zieleni, górujący wysoko nad rozległym wiejskim błoniem, może dawnym sadem, na którym pozostawiono z rzadka rosnące stare jabłonie. Sam kopiec jest niewielki, na tym zdjęciu powyżej ledwie może widoczny na najwyższej terasie wzgórza, maleńka piramida. 

Gdzie to jest? O tym już dziś wieczorem - napiszę więcej o kopcu i całym jego pięknym otoczeniu. Na razie kilka dodatkowych zdjęć. Ktoś odgadł? Ktoś był tam i zna to miejsce? Poniżej kilka dodatkowych zdjęć, które mogą być pomocne w rozwiązaniu tej arcytrudnej zagadki ;-)







O tym, co jeszcze widziałam w okolicy, o starych drzewach w parku otaczającym przepiękny dwór, o polnych mogiłach - napiszę dziś wieczorem. Myślę, że takie słoneczne widoki trochę mogą umilić szary i deszczowy dzień. Miłego popołudnia!

Droga do Racławic. Mogiły kosynierów i kilka gorzkich myśli o naszej historii.

$
0
0
Był trzeci maja, niedzielne popołudnie, wybrałam się znów niedaleko, można by powiedzieć, że tuż za miedzę i znów zdziwienie, jak ciekawe mogą być miejsca, o których się słyszało tak dużo, że wydawały się zwyczajne i może pozbawione uroku. Trasa wycieczki jak zwykle improwizowana, decyzje podejmowane pod wpływem chwili, nagłych impulsów, jakiegoś widoku tu czy tam, do którego chciałoby się zbliżyć, sfotografować jakiś ciekawy kolorystycznie układ pól, kwitnący jabłoniowy sad albo zobaczyć, co kryje się za zakrętem i jak wygląda z bliska ten kościół, którego wieża rysuje się w oddali. Czasem mapa coś podpowiadała, czasem prowadziła na manowce. Piękne manowce mojej ziemi

Dziś wspominam sobie najważniejsze punkty tamtej trasy, która okazała się nawet mieć jakieś patriotyczne akcenty, jak przystało 3. maja (jakkolwiek mój patriotyzm, raczej mało ostentacyjny i nie nadmiernie eksponowany, przejawia się nieco inaczej, bardziej codziennie i zwyczajnie, o czym może najlepiej świadczy cała seria wpisów poświęconych "mojej ziemi"). Jednak, gdy już droga poprowadziła nas tam, gdzie poprowadziła, gdy po przyjrzeniu się dwóm niewielkim wiejskim kościołom nieopodal Miechowa znalazłam się tak blisko - zapadła decyzja. I już wybieram boczne drogi, niewiele szersze od samochodu, drogi jak wstążki przecinające meandrem ten krajobraz bez linii prostych. Przy drogach kwitnące sady, zieleń majowa, pola rzepaku, cała wiosenne wiejskie przybranie i pola są kolorowe jak pasiasta spódnica, może brakuje tylko czerwieni... Chociaż nie, czerwień też będzie. Nawet w nadmiarze. Najpierw jednak będą wąskie drogi, falujące pola, samotne drzewa i mogiły kosynierów. Przy drodze do Racławic.

Racławice mogiły kosynierów



Tak wybierałam trasę, jadąc bocznymi drogami, by móc przejechać jak najbliżej pola bitwy z 4 kwietnia 1794 roku i wtedy na mapie znalazłam zaznaczony punkt, gdzie znajdują się mogiły kosynierów. I nie to, że odprawiam hurrapatriotyczne okolicznościowe pielgrzymki, ale od dawna czytam cmentarze, a przede wszystkim zawsze wzrusza mnie i zarazem do rozpaczy doprowadza, do bezsilnej złości ten piekielnie splątany wątek naszych powstań, przegranych bitew, wielkich patriotycznych zrywów, potyczek, wielkich nadziei po pierwszej wygranej bitwie, indolencji dowódców, wewnętrznych konfliktów, powolnego wykrwawiania w beznadziejnej walce i tak co pokolenie; i zasmuca mnie los tych młodych, wariacko odważnych, oszołomionych patriotycznym narkotykiem, którzy nic sobie nie robili ze zdroworozsądkowych rokowań i szli w powstania jakby odebrana im była pamięć poprzednich klęsk. 

Jeszcze gorsza jest dla mnie świadomość całkowitego podziału społeczeństwa, dramatycznych nierówności, a zwłaszcza dojmującej i pozbawiającej człowieczeństwa biedy tych, na których spoczywał ciężar utrzymania państwa, których sprzedawało się wraz z taką czy inną wioską, tych nieszczęśników przypisanych do ziemi, żyjących w rozpadających się, zapadłych w ziemię chałupach, rozmnażających się bez umiaru, by pochować większość dzieci, które szczęśliwie nie dożywały pięciu lat i nie były skazane na ten los; chłopów umierających z chorób, z biedy i od wódki, tysiącami padających od moru, od zarazy, pozbawionych ratunku, żyjących w zabobonie i gusłach, padających do nóg jaśniepaństwa, całujących po rękach proboszcza dobrodzieja, pozbawionych tożsamości, pozbawionych praw obywatelskich, traktowanych w najlepszym razie jak kuriozalne indywidua, jakaś rasa na poły zwierzęca. A oni, przez wieki pozbawiani praw, świadomości, ogłupiani makabryczną biedą i rozpijani na umór przez panów czerpiących niemałe zyski z propinacji, oni wytrwale pragnęli już tylko jednego - kawałka ziemi dla siebie, tej samej, na której pracowali dla innych. Jaśnie panowie mieli do zaoferowania zwykle tylko obietnice (gdy w ogóle przyszło im na myśl, że można by chłopstwo jakoś wykorzystać do swoich celów). Zapewne nie wszystko zło brało się z wyrachowania, część pewnie z nieświadomości, z jakiegoś ogólnonarodowego zacofania i ogólnych pojęć epoki, którą ledwie dotknęły echa jakichś tam egalitarnych mrzonek i egzaltowanych wołań o równości obywateli. Zresztą, gdy argumentem jest gilotyna, trudno oczekiwać, że konieczność zmian będzie przyjęta z euforią. Ale minął i krwawo wygasł wiek XVIII, przyszły jakieś echa Siècle des Lumières, zapaliły się i zgasły nikłe światła, przyszedł wiek XIX co dwadzieścia lat lub częściej naznaczany wielkim patriotycznym upuszczaniem krwi. Co zrobiono dla "synów tej ziemi", jak górnolotnie się ich nazywa? 

Czemu w ogóle był możliwy rok 1846 z jego okropieństwami, czemu najohydniejsze, nie do wypowiedzenia zbrodnie - po dwóch stronach - zdarzały się w 1863? Kto ponosi odpowiedzialność? Bitwa stoczona w styczniowe popołudnie po dwóch dniach marszu prawie bez jedzenia i bez odpoczynku, zwycięstwo przez pomyłkę i w zasadzie bez znaczenia, powstańcy zostawiają pole bitwy, zostawiają rannych towarzyszy błagających o łaskę śmierci, idą gdzieś dalej rozpalić ogniska, sami ledwie żyją z zimna, z głodu. W nocy chłopi dobijają rannych powstańców na polu bitwy, zdzierają z nich ubrania, buty, pierścienie, kosztowności. Oddział powstańców-niedobitków pacyfikuje dzień później tę wieś (w skrzyniach w wiejskich izbach ponoć pierścienie ucinane z palcami zabitych lub rannych powstańców) szybka egzekucja, śmierć przez powieszenie znajdują mężczyźni i jedna kobieta; lecz oto nadciąga oddział Kozaków, powstańcy uciekają, jeden z Kozaków odcina sznury - tylko jeden z uratowanych chłopów przeżyje, ale żyć będzie jeszcze długie lata (co by napisał - gdyby pisać umiał?). Jedna historia z tysięcy, jedna jakich wiele - z pewnej uroczej i malowniczej miejscowości na Ponidziu. Kto jest winny, kto jest bez winy?

O tym wszystkim myślałam stojąc nad mogiłą z 1794 r. O roku ów! Wtedy pewnie można było jeszcze mieć nadzieję, wszystko odmienić, odwrócić, uratować. Gdyby zmienić wielkopańskie myślenie bogom-podobnych panów i władców tej ziemi, gdyby zechcieli zobaczyć - zgodnie z tym, czego uczyła ich ponoć wiara ich przodków - gdyby mogli zobaczyć w "tamtych" swoich braci. W gminie, pospólstwie, w chłopkach, prostaczkach, wieśniakach

Hymn do miłości ojczyzny. Ignacy Krasicki. Wątpię, czy ktoś pamięta więcej niż dwa pierwsze wersy, albo - pamiętając - zastanawia się nad ich prawdziwym znaczeniem. Te słynne: "Święta miłości kochanej Ojczyzny/ Czują cię tylko umysły poczciwe!" zna chyba każdy. Proszę zatem, druga strofa, światła myśl światłego umysłu, jednego z tych, w których mocy zapewne był ratunek:
Wolności! której dobra nie docieka
Gmin jarzma zwykły, nikczemny i podły,
Cecho dusz wielkich! ozdobo człowieka,
Strumieniu boski, cnót zaszczycon źródły!

Gmin jarzma zwykły, nikczemny i podły. Moi ojcowie.


Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów

Racławice mogiły kosynierów



Z tablicy informacyjnej:
Ziemię racławicką znaczą mogiły poległych w bitwie w 1794 r. Początkowo chowano ich w miejscach gdzie zginęli. Dawniej na polach i łąkach widniało wiele krzyży i kopców mogilnych. Z czasem ślad mogił zanikał z pól i pamięci ludzkiej. Dlatego powstały te oznaczone krzyżami oraz pamiątkowymi tablicami wzniesionymi w latach 60-tych XX wieku, groby poległych w Bitwie Racławickiej Kosynierów.



Nie tak miał wyglądać dzisiejszy wpis o kopcu Kościuszki w Racławicach. Tak wyszło, gorzko. Może taki kontrapunkt dla tego oficjalnego patriotyzmu, który zewsząd mnie otacza. O tym myślałam stojąc na wzgórzu nad polami racławickiej bitwy, wokół mając ziemię naznaczoną wieloma innymi bitwami, potyczkami, klęskami. I myślałam: jak (i czy w ogóle) jest możliwe, żeby z takiego podglebia, z narodu tak podzielonego na rasę panów i niewolników, jeszcze przed stu laty, jak jest możliwe, by z tej nienawiści, przepaści, nierówności, żeby z tego powstało coś dobrego, spójnego, zdrowego. Chyba nie.

Następny wpis poświęcony będzie już Racławicom tu-i-teraz. To oczywiście w Racławicach znajduje się drugi po Krakowie kopiec Kościuszki, z pewnością mniej znany, dlatego może warto (na pewno warto) pokazać to miejsce. Było całe w pięknej zieleni, z koszmarnym z okazałym pomnikiem Bartosza Głowackiego stojącym na błoniach u stóp wzgórza zwanego Zamczysko, na którym usypano kopiec - niewielki, symboliczny a górujący wysoko nad okolicą. To miało być dziś - a będzie jutro, cóż, takie są przypadłości dygresyjnej natury.








Majowa wycieczka do Racławic - Kopiec Kościuszki, dwór w Janowiczkach i piękny dworski park

$
0
0
Dziś kolejny i już prawdopodobnie ostatni (choć tego nie mogę obiecać) odcinek moich wspomnień czy wrażeń z majowej wycieczki do Racławic. Pokazywałam już, jakie krajobrazy towarzyszą nam w drodze, czy to wśród sadów kwitnących jabłoni, czy to pośród rzepakowych pól - droga przez Wyżynę Miechowską z pewnością jest malownicza. Na pewno warto zatrzymać się przy mogiłach kosynierów w miejscowości Dziemięrzyce, nieopodal Racławic. Tutaj winna jestem wyjaśnienie, że nazwą "Racławice" dla uproszczenia często zdarza mi się nazywać cały teren historycznej Bitwy Racławickiej, uznany zresztą za pomnik historii odpowiednim rozporządzeniem etc. A tak naprawdę obejmuje on - zacytuję tutaj za stroną internetową gminy Racławice i świetnego rozdziału "Zabytki oraz miejsca historyczne Racławic i okolic" do której odsyłam wszystkich, którzy chcą doczytać o tym wszystkim więcej - obejmuje on "rozłogi wsi Racławice, Dziemięrzyce i Janowiczki o powierzchni 520 hektarów". Rozłogi wsi - to brzmi pięknie! I tak właśnie było - pięknie, interesująco, pouczająco, historycznie, tajemniczo i mistycznie, nostalgicznie i patriotycznie, sielsko i malowniczo. Myślę, że każdy znajdzie w Racławicach coś, co szczególnie mu się spodoba - i miłośnicy przyrody, i historycy-amatorzy, i pasjonaci dawnych dworów, i wreszcie ci, którzy chcieliby spędzić popołudnie pod gruszą, zapomnieć przez chwilę o zgiełku miasta, wysłać dzieci na plac zabaw i cieszyć się majowym czasem i spokojem. Aha, zamiast gruszy na racławickich polach rosną jabłonie:

Racławice, Kopiec Kościuszki

Racławice, Kopiec Kościuszki


Myślę, że ja sama już w tym momencie byłabym przekonana do wycieczki do Racławic, ale dla porządku przedstawię jeszcze jakichś siedem kolejnych powodów, by się tam wybrać... no może nie siedem, kto przeczyta tak długi tekst? Teraz spojrzałam ponownie do wspomnianej wyżej internetowej publikacji "Zabytki oraz miejsca historyczne Racławic i okolic", otóż punktów jest właśnie siedem. Cóż, siła liczby i przypadku, nie mam wyboru. Zaczynam od najważniejszego


Kopiec Kościuszki w Racławicach


To właśnie racławickiego, a nie krakowskiego Kopca Kościuszki, dotyczyła moja ostatnia fotograficzna zagadka. Na pewno ustępuje wielkością swojemu krakowskiemu krewnemu, ale jeśli chodzi o malowniczość położenia i otoczenia - może śmiało z nim konkurować. Położony jest bowiem na wzgórzu, usypano go na płaskim szczycie wzgórza Zamczysko w miejscowości Janowiczki. (Dlaczego "kopiec w Racławicach" leży naprawdę w Janowiczkach - patrz wstęp i podane źródło). Sama konstrukcja nie jest imponująca, szczególnie z oddali, to taki nieduży stożek, piramida o wysokości 10 metrów, ledwie widoczny na tym zdjęciu, trzeba patrzeć na polanę wśród lasów na szczycie wzgórza. 

Racławice, Kopiec Kościuszki

Po historię powstania kopca i inne szczegóły tego i pozostałych zabytków - odsyłam tradycyjnie tutaj. A są tam niezwykle ciekawe informacje. Okazuje się bowiem, że nie tylko Kraków kochał jubileusze, proszę sobie wystawić, że w stulecie śmierci Tadeusza Kościuszki, 15 października 1917 roku w Racławicach zgromadził się stutysięczny tłum! Wtedy właśnie podjęto decyzję (niejako w trybie warunkowym uzależnionym od uzyskania niepodległości) o budowie kopca. 

Żeby zobaczyć racławicki Kopiec w całej okazałości, zdecydowanie należy poświęcić chwilę czasu i wspiąć się bardzo wygodną dróżką na wzgórze, a potem już dość stromą ścieżką na wierzchołek samej historycznej piramidy. Po drodze mijać się będzie rozległe trawiaste tereny, na których z rzadka rosną piękne, stare jabłonie (oby zostały tam jak najdłużej, naprawdę dodają uroku temu miejscu a odpoczywającym użyczają cienia, wypada mieć nadzieję, że zarządzający gminą doceniają wartość tych drzew i tego jak upiększają one cały teren). Dalej mijać się będzie park zabaw i altany, widać, że niedawno uporządkowano teren, posiano trawę, posadzono krzewy, całe to założenie jest jak najbardziej przyjazne gościom i widać naprawdę dobrą rękę gospodarza! I potem łagodnie podchodzi się ścieżką przez las, ścieżka ma wygodną nawierzchnię i praktyczne drewniane poręcze - naprawdę każda przeciętnie sprawna osoba w każdym wieku może tutaj podejść - osoby starsze i najmniejsze dzieci (oczywiście wnoszenie wózka byłoby nieco kłopotliwe, na końcowym etapie jest kilka schodków - ale i to widziałam).

Wspinamy się łagodnie wznoszącą ścieżką przez las obserwując różne przyrodnicze wiosenne piękności - nie wiedziałam, że klony mają taki kolor młodych liści!


I wreszcie stajemy u stóp Kopca. Teraz widać go w całej okazałości:

Racławice, Kopiec Kościuszki

To zdjęcie może być nieco przekłamane, niech was nie zwiedzie łagodna linia tych stoków - podejście jest tutaj dość strome i wyobrażam sobie, że przy mokrej nawierzchni może być kłopotliwe. Przy suchej też było ;) I znów nie widać, jak tam stromo! Naprawdę, mój aparat za nic ma sobie prawa fizyki, optyki i całą resztę.


U stóp Kopca Kościuszki - pamiątkowa tablica z inskrypcją:

Racławice, Kopiec Kościuszki

Widok z Kopca niewątpliwie jest ciekawy i trzeba mi tutaj uwierzyć na słowo. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zrobiłam zdjęć - może dlatego, że na szczycie mieszczą się najwyżej dwie osoby a podchodziła już następna grupka? Pewnie tak. Cóż, nie jest to idealne miejsce dla introwertyków o potrzebie dużej osobistej przestrzeni. Widoki z Kopca są zatem z pewnością piękniejsze niż:



A potem (kiedykolwiek nastąpi potem, bo ja najchętniej zostałabym tam wysoko cały dzień) schodzimy. Nudziarze - tak jak przyszli, a straceńcy tędy:



Grodzisko. Lipy na wzgórzu Zamczysko.


Żeby wspiąć się na ów słynny Kopiec, należy najpierw, co oczywiste, "zdobyć" górę Zamczysko. O tym, co na niej widziałam i jak bardzo zachwyciło mnie to miejsce, pisałam już wcześniej - może ktoś ma ochotę przeczytać, o czym szumią racławickie lipy? Wspominam tam również, choć dość ogólnikowo, historię grodziska i późniejszego zamku a także zastanawiam się nad historią i pochodzeniem tajemniczych starych drzew. Dopiero przygotowując dzisiejszy wpis znalazłam odpowiednie źródło, tak, ów wielokrotnie dziś wspominany tekst ze strony internetowej racławickiej gminy - uznaję bez dalszych dyskusji, że jest to źródło godne zaufania i mam nadzieję, że jej twórcy nie będą mi mieli za złe, jeśli przytoczę tutaj in extenso fragment dotyczący owych pięciu tajemniczych i starych lip, co patrzą z wysoka na racławickie błonia. Niech to będzie uzupełnieniem mojej poprzedniej opowieści i dyskusji w komentarzach.

Na szczycie góry Zamczysko zostało posadzonych pięć lip. Kiedy? Nie wiadomo. Pięć na cześć pięciu generałów walczących w powstaniu kościuszkowskim: Kościuszki, Madalińskiego, Małachowskiego, Zajączka i Wodzickiego. Pośród tych lip do 1956 r. był widoczny wzniesiony ponad konary lip krzyż z dębu nieciosanego. Krzyż miał być postawiony przez Zlot Młodzieży dążącej do odzyskania niepodległości w maju 1918 roku, któremu patronował Stefan Żeromski. W okresie międzywojennym wycieczki zwiedzające pole bitewne zostawiały na krzyżu swoje inicjały. Na skutek zmurszenia drewna wiatr wywrócił w 1955 r. krzyż. A w roku 1982 w ukryciu ustawiono drewniany krzyż z dębu obrobionego, nocą przywieziony spod kościoła we Wrocimowicach. Ma on symbolizować poprzedni krzyż.

Nie mogę się oprzeć, by nie przypomnieć kilku zdjęć z tego niezwykłego miejsca i by nie dorzucić kilku nowych, stali czytelnicy wybaczą:

Racławice, Kopiec Kościuszki, lipy na Zamczysku

Racławice, Kopiec Kościuszki




Pomnik Bartosza Głowackiego


Cóż. Jest bardzo okazały. Waży ponad 9 ton a mierzy 10,5 metra. Uroczyste odsłonięcie miało miejsce w dwóchsetną rocznicę Insurekcji Kościuszkowskiej - w 1994 r. Autorem projektu jest Marian Konieczny, uczeń Xawerego Dunikowskiego. Warto może przy tej okazji wspomnieć krakowskie pomniki autorstwa profesora Koniecznego - tak bez przygotowania mogę wymienić tylko dwa, jednak niewątpliwie ważne - przede wszystkim Wyspiański przed gmachem głównym Muzeum Narodowego przy Alejach oraz pomnik Grunwaldzki z Placu Matejki (oczywiście chodzi tutaj o rekonstrukcję oryginalnego pomnika zniszczonego przez hitlerowców).  Był też jeszcze jeden pomnik jego autorstwa, już nie istnieje, został zdemontowany, nie wytrzymał próby czasu. A tak pięknie był wkomponowany w otoczenie ;) Prawdopodobnie wygłoszę teraz coś w rodzaju bluźnierstwa, ale ze wszystkich pomników prof. Koniecznego najbardziej podoba mi się wizerunek jego żony, Zagremmy Koniecznej znajdujący się na Cmentarzu Rakowickim. Piękna, egzotyczna uroda, minimalizm bryły, spokój. Pomnik Bartosza Głowackiego jest okazały - naprawdę robi wrażenie, widziałam go wcześniej na zdjęciach, ale nie spodziewałam się aż takiego wrażenia, jest monumentalny i pełen ekspresji, nie potrafię powiedzieć nic więcej. Najlepiej zobaczyć na własne oczy, moje zdjęcia też nie oddadzą charakteru tej rzeźby:

Racławice, Kopiec Kościuszki, pomnik Bartosza Głowackiego

Racławice, pomnik Bartosza Głowackiego

Dworek w Janowiczkach


I tu już z całym przekonaniem mogę powiedzieć - to coś pięknego! Dwór w otoczeniu starego parku, całe to harmonijne założenie dworsko-parkowe to dla mnie drugie z ulubionych miejsc w tamtych okolicach (zaraz po starych lipach na wzgórzu Zamczysko). Strona, którą tutaj tak chętnie cytuję, tym razem nie rozpieszcza nadmiarem informacji:
Klasycystyczny dworek znajduje się u podnóża góry Zamczysko. Obiekt pochodzi z XIX wieku. Ostatnim właścicielem podworskiego budynku do roku 1945 ( a więc do czasów reformy rolnej) był Bronisław Pryffer. Przez długi czas, do 1985 roku, mieścił się w nim Ośrodek Zdrowia. Obecnie stanowi komunalną własność gminy i jest przygotowywany do remontu.
Powiem krótko - jestem oczarowana. Prosta i piękna w prostocie bryła budynku nakrytego mansardowym dachem, proporcja, symetria - jest coś w tej budowli, co przywodzi na myśl jakieś archetypiczne wyobrażenie polskiego dworku. Po prostu. To może trudno wyrazić, trudno też dyskutować z archetypami, wyobrażeniami i całą tą mitologią zinterioryzowanej historii, gdzie pobrzmiewają jakieś echa Czarnolasu, Nagłowic, Żelazowej Woli, Szetejni i tego może najsłynniejszego, co to wystarczy zamknąć oczy, by ujrzeć, jak "świeciły się z daleka pobielane ściany, Tym bielsze, że odbite od ciemnej zieleni..." Tu, w Janowiczkach pod Racławicami, to nie topole bronią budynek dworu przed wiatrami jesieni, lecz najpiękniejsze, wiekowe lipy, kasztanowce i akacje i pewnie wiele innych, ale jak o nich wszystkich pamiętać, gdy widzi się coś takiego:


Dwór w Janowiczkach i park dworski

Lipa Kościuszki w parku dworskim w Janowiczkach


Oto ponad trzystuletnia lipa, zabytek przyrody i historii, bowiem - jak głosi legenda - to własnie pod nią Tadeusz Kościuszko odpoczywał po bitwie "posilał się i rozmawiał z chłopami", jak dopowiada racławickie źródło wiedzy. Ja, prawdę mówiąc, widzę go tu w samotności - czy miał już wtedy świadomość, że ta wygrana będzie tylko odroczeniem klęski, czy miał przeczucie wszystkich złych decyzji, swych własnych zaniedbań i błędów innych, czy miał wtedy wrażenie, że jest podobny do bohaterów antycznych tragedii, którzy w żaden sposób nie mogą się wymknąć przeznaczeniu, czy przez bezlistne konary i gałęzie lipy patrzyło na niego czarne słońce (czy może przez chwilę czuł się wolny od tego ciężaru i wierzył, że niemożliwe będzie możliwe). O to wszystko chciałam ją zapytać, milczącą.

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski


Dwór w Janowiczkach - zdjęcia


I spojrzenie na dwór w Janowiczkach. Symetria, klasyczne proporcje, mansardowy dach - to chwaliłam wcześniej, ale nie wspomniałam o przepięknym ganku wspartym na masywnych a smukłych drewnianych kolumnach! Proszę, oto seria zdjęć dworu w różnych ujęciach i niepozbawionych niestety sztafażu ludzkiego, co po namyśle postanowiłam zostawić, raz dla pamiątki a dwa - żeby ukazać wielkość i proporcje budowli.

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Dwór w Janowiczkach i park dworski

Racławice - Janowiczki. Pomniki, mogiła kosynierów, kapliczka.


Co jeszcze trzeba zobaczyć tuż obok dworskiego parku? Mogiły kosynierów, znów. Starą kapliczkę zbudowano po roku 1848 na miejscu zatartej już wtedy mogiły kosynierów poległych w Bitwie Racławickiej. Porównując zdjęcia widzę, że kapliczka w dzisiejszej formie została albo gruntownie odnowiona, albo wręcz zbudowana na nowo na miejscu starej. Obok inne mogiły i pomniki:

Dwór w Janowiczkach i park dworski, kapliczka



Racławice, mogiły kosynierów

Racławice, mogiły kosynierów

Willa Walerego Sławka


Willa honorowego obywatela Racławic, premiera rządu polskiego. Historię powstania willi opisuje niezrównane racławickie źródło mojej wiedzy. Budynek znajduje się naprzeciwko pomnika Bartosza Głowackiego, po drugiej stronie drogi. Nie wiem, jaki jest jego stan własności - kto wie, czy nie jest w rękach prywatnych i czy robiąc poniższe zdjęcia nie byłam intruzem, chyba tak, je m'en excuse, niech będzie usprawiedliwieniem, że to wszystko pro publico bono:




Strona, z której czerpię tutaj informacje, wspomina jeszcze o zabytkowym dworku w Dziemięrzycach, ale nie napiszę o nim teraz, chcę mu poświęcić osobny wpis - jako pożegnanie, bo dla niego nie ma już chyba nadziei, a porównanie zdjęć moich i tych na stronie racławickiej gminy dowodzi, że upadek i zniszczenie nastąpiły całkiem niedawno. 

Kościół w Racławicach również postaram się omówić w jednym z kolejnych wpisów - na pewno w jaśniejszych barwach niż biedny wyżej wspomniany dworek, bo i sam kościół ciekawy, starannie odnowiony, jeśli mogę ocenić patrząc nań tylko z zewnątrz, i otoczenie bardzo malownicze.

Mogiły kosynierów - Dziemięrzyce


Z Racławickich zabytków wspomnieć należy jeszcze powtórnie (i nigdy dość - bo nie można pozwolić, by czas zatarł o nich pamięć) o mogiłach kosynierów. Na historycznym terenie Racławickiej Bitwy, obecnie w miejscowości Dziemięrzyce znajdują się dwie mogiły kosynierów - zatrzymaliśmy się tam na dłuższą chwilę i wszystkich, którzy to czytają, chciałabym o to samo prosić. 




Polegli w bitwie racławickiej nie byli chowani na cmentarzu, lecz na bitewnym polu. Zacytuję jeszcze raz wspomnianą stronę, w moim przekonaniu ten krótki opis, prosty i zwyczajny zostawia największe wrażenie

Dwie mogiły poległych w racławickiej bitwie kosynierów znajdują się w Dziemięrzycach. Są to jedyne oznakowane groby. Po bitwie poległych chowano na okolicznych polach, jeszcze niedawno istniały ślady po tych grobach. Dziś uległy zatarciu. Jedno z drzew, które rosły na grobach zostało ścięte wiosną 2001 roku. Było już bardzo stare i spróchniałe.
Dziś pozostało jedno drzewo - jesion. Mogiły kosynierów i kilka gorzkich myśli o naszej historii. 
To było tam:



Zatrzymajcie się na chwilę na racławickich polach, "na rozłogach wsi" Racławice, Dziemięrzyce i Janowiczki, odnajdźcie mogiły i krzyże, popatrzcie na daleki widok, falujące pola, wąskie skrawki ziemi, za którą przelano tyle krwi - czy potrzebnie? czy było warto? Może nie ma na to odpowiedzi. A może odpowiedzią jest każdy dzień, który upływa jeszcze w pokoju, może odpowiedzią są te wszystkie dźwięki naszej mowy, te barbarzyńskie -ść, -źć, -dź, nieopisane -dż i wsz-, budzące zdziwienie zdź- i zdr-, rozczulające zbitki spółgłosek, nazwy miejscowe, lokalne brzmiące dla mnie jak poezja - i to, że ten język jeszcze żyje. Takie refleksje, może uzasadnione, gdy podziwia się zabytki i odwiedza się mogiły na rozłogach wsi o nazwach: Racławice, Dziemięrzyce, Janowiczki.

Krzyż Styki, krzyż z "Panoramy Racławickiej"


Na koniec, dla najwytrwalszych, jeszcze jedno miejsce, w którym historia i pamięć łączy się ze sztuką. Przez duże lub małe sz- jak kto woli. Tak czy inaczej dzieło znane chyba wszystkim, naocznie lub ze słyszenia - "Panorama Racławicka". Przy drodze z Dziemięrzyc, przy skrzyżowaniu dróg, gdzie w lewo skręca się na Janowiczki i dalej ku Racławicom - stoi krzyż. Stał krzyż. Czas przeszły i teraźniejszy, rzeczywistość dawna, obecna i ta wykreowana wyobraźnią malarzy - łączą się właśnie w tym punkcie, krzyż spina ze sobą czasowe plany, jest stałym punktem w przestrzeni i tylko czas się zmienia, zmienia.

Racławice, mogiły kosynierów, krzyż Styki



Fragment "Panoramy Racławickiej"
 zdjęcie z artykułu "Kłopotliwa panorama" B. Maciejewska, wyborcza.pl
nb bardzo ciekawy artykuł przedstawiający burzliwe koleje losu tego wielkiego
 (przymiotnik proszę rozumieć jak wygodniej) obrazu

Racławice, mogiły kosynierów, krzyż Styki


Napis na tabliczce głosi: "Krzyż odtworzono wg wymiarów Panoramy Racławickiej. Z tego miejsca Jan Styka szkicował teren do malowidła."

Widoczny na obrazie ,,Panorama Racławicka krzyż stoi przy skrzyżowaniu dróg na Wzgórku Dziemięrzyckim, pod którym znajduje się również mogiła kosynierów. Wojciech Kossak i Jan Styka z tego miejsca szkicowali teren do swojej Panoramy. Stary krzyż, zmurszały, rozleciał się i w roku 1986 z okazji udostępnienia zwiedzającym ,,Panoramy Racławickiej we Wrocławiu został wiernie odtworzony przez Racławickie Towarzystwo Kulturalne.

Ten i pozostałe cytaty podaję za stroną internetową gminy Racławice, a dokładnie podstroną: Zabytki oraz miejsca historyczne Racławic i okolic.

Wszystkie błędy i nieścisłości, jakie mogły znaleźć się w moim tekście na pewno nie są wynikiem mojej złej woli, raczej tego, że nie znalazłam czasu na poszukiwanie innych publikacji, to jest po prostu zapis moich wrażeń uzupełniony ogólnie dostępnymi w internecie informacjami. Za korektę nieścisłości i błędów, za uściślenie i dodatkowe informacje - będę wdzięczna. Proszę swobodnie wypowiadać się w komentarzach.

Pożegnanie z Racławicami


Chciałabym mieć nadzieję, że ta relacja z majowej wycieczki do Racławic, zamknięcie całej serii racławickich wpisów, będzie może czymś więcej  niż nieskładnym zapisem moich wrażeń. A będzie - jeśli komuś posłuży. Frustra vivit qui nemini prodest, jak głosi napis na fasadzie jednego z krakowskich kościołów. Jeśli choć jedną osobę udało mi się zachęcić do takiej wyprawy śladem racławickiej historii, do "zdobycia" Kopca Kościuszki, do zadumy nad historią przy mogiłach kosynierów czy wreszcie do poszukania spokoju i wytchnienia w pięknym parku dworskim w Janowiczkach albo w cieniu starych lip, które ze wzgórza zwanego Zamczysko patrzą na całą okolicę i opowiadają sobie stare historie - wtedy to pisanie uzyska może inny cel. Choć oczywiście jako mój prywatny i osobisty dziennik i zapis moich wrażeń i wspomnień też jest dla mnie ważne. 

Tytułu "pożegnanie z Racławicami" nie można oczywiście traktować poważnie - po pierwsze, tak naprawdę, jeszcze do Racławic nie dotarliśmy w tej całej opowieści. Tak, tak, administracyjne granice Racławic znajdują się nieco dalej, ale jak wiadomo, cały czas była mowa o terenach historycznej bitwy racławickiej, o łącznie traktowanych "rozłogach trzech wsi" o malowniczych nazwach. Same Racławice odwiedziłam trochę później tego samego dnia, tam zobaczyłam kościół, dzwonnicę - a nie zobaczyłam cmentarza, co niechybnie trzeba będzie nadrobić i może uda się też zobaczyć wnętrza kościoła. Po drugie - do Racławic na pewno dobrze jest wracać. Obiecałam sobie powrót, gdy będą kwitły lipy wysoko na Zamczysku i jeszcze może wcześniej - gdy rozkwitną akacje w starym parku przy dworze. I na pewno jesienią... A może też zimą? Zdecydowanie jest to miejsce, do którego chciałabym wracać.


Z Wysocic do Ojcowa. Wieczór majowy, krajobraz w bieli i zieleni.

$
0
0
Nie odkładać niczego na później. Nie szkicować doskonałych planów, bo te nigdy się nie spełnią, odsuwane w mityczną przyszłość, kiedy już takie czy inne warunki będą spełnione, kiedy nie będzie takiego zmęczenia; nie szukać szczęścia daleko, może nawet w ogóle nie szukać szczęścia (tylko otworzyć szerzej oczy), nie wierzyć w obietnice jutra, doceniać to, co jest. Nie szukać doskonałego tekstu, nie tworzyć wyczerpujących opisów świata, na które szybciej braknie czasu niż się wydaje. Może po prostu - żyć. Doceniać brak bólu lub mniejszy, taki do wytrzymania. Być wdzięcznym. Dotykać i smakować, zanurzać się w zapachy majowych kwitnących krzewów i drzew i wreszcie wybrać się - na przekór straszliwemu zmęczeniu, beznadziejnej pracy et caetera - wybrać się na majową wieczorną wycieczkę. Wykraść dwie godziny, nawet trzy, wydostać się stąd wieczorem, tuż przed zmierzchem. Zobaczyć przestrzeń, odwiedzić bliskie sercu miejsca, zapamiętać ten wieczór w bieli i w zieleni.





Zobaczyć szerokie widoki, odkryć całkiem nową drogę, która nagle się skończy, odkryć największe i najbardziej kamieniste pole, jakie kiedykolwiek widziałam (to rędziny, gleby na skałach wapiennych - niby wiadomo, ale przypomina to bardziej skalistą pustynię i pole ciągnie się daleko aż po las na horyzoncie, aż po zachód słońca; trudno uwierzyć w możliwość ogrodów, gdy patrzy się na taką ziemię). Widzieć krajobraz w zieleni i bieli, sygnaturkę kościoła wśród dalekich drzew.






Zobaczyć najpiękniejszy na świecie romański kościół ukryty wśród wysokich drzew na maleńkiej wsi. Biały w zieleni, przybysz z innego czasu. Wysocice. 



Można z łatwością znaleźć jego opis. Ja czekam już prawie dwa lata, aż znajdę słowa, które będą właściwe, które będą go godne. Szaleństwo? Niewytłumaczalne ścieżki serca, po prostu. Jak opisać wzruszenie wywołane wątkiem romańskiej kostki? Jak opisać wrażenie, że stoję na skraju wysokiej przepaści zawsze, gdy na niego patrzę, w dole płynie Czas i zacierają się kontury, vertige, vertige, zawrót głowy od samego spoglądania w przeszłość. Jakim językiem mówili ci, którzy go budowali, w jakim języku wznoszono tu modły, o czym rozmawiali ze sobą ludzie wychodząc z kościoła, czy zrozumiałabym ich? Czy byli do mnie podobni? Czy też chcieli stąd uciec i jednocześnie kochali tę ziemię, czy dotyk ich spracowanych rąk był taki jak twój i czy też zastanawiali się, co jest za horyzontem? Co myśleli, gdy spoglądali na surową i piękną twarz Madonny - że nie wydawała im się indiańska i nie mówili sobie o kubistycznym uproszczeniu formy, to uznaję za pewne. Hieratyczna, niepojęta, nieodgadniona Madonna z Wysocic. Ujęta w geometryczną, romboidalną niszę wysoko pod szczytem wschodniej ściany kościoła ponad absydą prezbiterialną. Korona, ostre, ascetyczne rysy twarzy, dzieciątko trzymane na kolanie, otaczane ręką - lecz bez okruchu nawet czułości i wzrok wpatrzony daleko nad horyzont, jakby poza Czasem. I dziwny, jakby morski potwór, co skrywa się u jej nóg, tuż za lewym kolanem. Ten wizerunek mnie fascynuje, niepodobny do innych. Czytałam o nim kiedyś, ale cała wiedza uczonych rozsypuje się w pył pod tym spojrzeniem.



Nie będę pisać teraz o Wysocicach, o romańskim kościele, który winien być słynny na całą Polskę, bo jest jednym z najlepiej zachowanych, prawie nie dotkniętych ręką Czasu, ani gorszych od Czasu włodarzy ziemi, skrzętnych gospodarzy tej czy innej parafii, którzy w imię porządku i tymczasowych mód i w najlepszej wierze niejeden już romański zabytek nieodwracalnie zeszpecili lub zniszczyli. Ten stoi właściwie nietknięty, zagadkowy, przechowujący pamięć tysiącletniej prawie historii. Nie tak okazały jak krakowski św. Andrzej, jest przecież jego dalekim powinowatym, i może przez to, że trzymał się na uboczu - zdaje mi się bardziej jednolity. Bez olśniewających efektów polichromii materiału, bez kontrastów barw i faktur. Skromy, prosty, olśniewający w swojej bieli (czego nie widać na wieczornych zdjęciach, ale dotąd, mając lepsze zdjęcia, zawsze zamierzałam stworzyć idealny opis tego kościoła - i tak czekalibyśmy pewnie jeszcze z tysiąc lat). Ten kościół nie potrzebuje nawet dobrych fotografii, nie potrzebuje doskonałych opisów - wystarczy tyle, by zachęcić. Spójrz na niego z bliska, dotknij kamiennej kostki absydy o wdzięcznym łuku, spójrz do góry na wieżę, zawieś zachwyt na łuku biforialnego przezrocza, patrz jak uciekają spłoszone twoim głosem ptaki, które z romańskiego kościoła uczyniły swój dom i gniazdo, patrz na daleką lesistą okolicę, na wieś w dole, która jest całkiem zwykła i nie udaje niczego. Policz stare drzewa, zobacz jak zieleń kontrastuje z bielą wapiennej kostki wycinanej prawie przed tysiącem lat z kamieniołomów. Zobacz go z bliska, dotknij i spadniesz w czeluść czasu. Dziś widzę go w bieli i zieleni.







 W bieli i w zieleni widzę też inną scenkę. Młody biało-szary kotek (w kolorze białej romańskiej kostki i szarości późniejszego muru), trochę ufny a trochę strachliwy, ostrożny i z taką gracją w ruchach, specjalnie wybrał zielone tło, żeby dopełnić moją majową historię najkrótszej i najpiękniejszej wycieczki. [KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.]





Wieczorem przechodzić przez Ojców, mój piękny Ojców nie-do-rozpoznania po miesięcznej nieobecności, wybuchy zieleni, fajerwerki kwiatów, skały ukryte pod lawiną zieleni, a liczba jej odcieni jest milion. Jest wieczór, granatowe niebo, daleko rozpalają się latarnie, wygasają odgłosy wieczoru. Znamy tę drogę na pamięć. Rozpoznaję drogę z zamkniętymi oczami, rozpoznaję drzewa po zapachu kwiatów. Najpierw kapliczka i Jan Nepomucen w uzdrowiskowym parku. Zieleń, zieleń i stare drzewa. Tu będzie krzyż ze szrapneli pod krzewem bzu, tam inny krzyż pod wielkim kasztanowcem tuż obok stawów, a tutaj zakwitły tamte stare jabłonie, a tam przy moście pachnie przecież czereśnia.






Tak było dziś wieczorem, w sobotę 9 maja. Kiedyś trzymałabym te zdjęcia "w szufladzie" obmyślając jak najlepszy, wartościowy i pouczający wpis, wspomnienia byłyby coraz bledsze i bardziej nikłe, ja obmyślałabym strategię, zbierałabym publikacje dotyczące architektury romańskiej... Dość! Proszę, oto szkic, zapisany na gorąco, chaotyczny i pełen dobrych wspomnień, jeszcze żywych, wyraźnych. Tak było. 

Kto chce więcej przeczytać o kościele w Wysocicach - ten na pewno znajdzie z łatwością wystarczająco dużo informacji, bardzo polecam na początek stronę internetową Album Romański. W blogowych archiwach Albumu na pewno można będzie znaleźć Wysocice i inne zabytki Ziemi Miechowskiej - choć raczej nie ma żadnego, który byłby z tym porównywalny, tak myślę. Owszem, jest kościół w Prandocinie, jednak jeśli idzie o czystość gatunkową, o przetrwanie do naszych czasów w kształcie prawie nie zmienionym, to nie wiem, czy potrafiłabym znaleźć zabytek mogący się równać z kościołem w Wysocicach. Podziwiam wiedzę i pasję autorów Albumu Romańskiego, podczytuję od lat, polecam jak najmocniej! 

Mam nadzieję, że nie zniechęci Was, moi najcierpliwsi z czytelników, to, że ten tekst jest naprawdę szkicem i cały jest wrażeniem. Kościół w Wysocicach zasługuje na to, by przyjrzeć mu się z bliska - a ileż jeszcze lat mogłam o nim milczeć?! Po raz pierwszy zobaczyłam go z bliska 2 grudnia 2013 roku, w czasie mojej pierwszej (pierwszej nie samotnej, pierwszej dzielonej na dwoje) wycieczki po okolicach, po ziemi, która powinna mi być znana - a nie była. Od tamtej pory marzyłam, by o nim napisać, o nim i o tej pierwszej wycieczce (której trasa zresztą pokrywała się prawie z dzisiejszym itinerarium, jedynie oprócz Ojcowa była jeszcze na początek Pieskowa Skała). To był moment przełomowy w mojej historii i na pewno zasługuje na opisanie, podobnie jak dziesiątki innych mniejszych lub... jeszcze mniejszych wycieczek i wypraw, które nastąpiły później. Wtedy po raz pierwszy po długiej przerwie postanowiłam wrócić do pisania bloga. Minął rok z okładem i proszę - nastąpiła reaktywacja. Kiedyś na pewno uda mi się opowiedzieć wszystko, co zdarzyło się od tamtej pory, moją historię złączoną w jedno z historią tej ziemi.


PS
Zdjęcia przypadkiem w trochę większym formacie. Najlepiej oglądać jak pokaz slajdów - klik w pierwsze. Miłej lektury!

Jura, ostańce i... krótkofalówki

$
0
0
To tylko krótka zapowiedź wpisu, który pojawi się dziś wieczorem. Jura, ostańce i...krótkofalówki? Czy to nie błąd w tytule? Co działo się na Skale 502 wczoraj po południu, w niespokojny, grożący burzami dzień, w słońcu, które zmieniało przestrzenie wokół skalnych ostańców w jakiś odrealniony całkiem spektakl? Zapraszam wieczorem, pojawi się więcej zdjęć a tymczasem niewielka zapowiedź.

O Skale 502 pisałam już wcześniej, w marcu. Ale wczoraj pokazała mi się w całkiem nieznanej odsłonie.




Tak było wczoraj. Proszę zwrócić uwagę na maszt stojący tuż obok charakterystycznego dla Skały 502 słupa triangulacyjnego.






Międzynarodowe zawody krótkofalowców, stanowisko na Skale 502

$
0
0
Jak zostać samozwańczym reporterem międzynarodowych zawodów? To nic trudnego. Wystarczy wybrać się na improwizowaną wycieczkę w okolice Ojcowa i pod wpływem jakiegoś impulsu zdecydować się na "zdobycie" (już po raz trzeci) Skały 502, obserwować z wysoka zielone i bezludne krajobrazy, cieszyć się słońcem i samotnością przez jakąś godzinę - zresztą tam wysoko czas biegnie zawsze inaczej - fotografować niebo po burzy i generalnie cieszyć się wreszcie zasłużonym far niente. Po czym nagle słychać głosy wspinających się ludzi. Widać, że wejście było dość męczące, bo też i wnieśli na szczyt imponującą ilość sprzętu. Kim byli Szerpowie z jurajskiej skałki? - ciekawość nie dawała mi spokoju. Jako że górskim zwyczajem wchodzący powitali nas, którzyśmy zdobyli skałę wcześniej (przez chwilę poczułam się naprawdę jak w Tatrach) a też, że sprawiali sympatyczne wrażenie, postanowiłam zapytać, co robią i czemu służy budowana przez nich konstrukcja, i czy mogę ją sfotografować. I tak znalazłam się nagle - wysoko nad podkrakowską ziemią i w całkiem prawie bezludnej przestrzeni - w samym środku międzynarodowych zawodów. A były to zawody Dolnośląskiego Oddziału Polskiego Związku Krótkofalowców. Oto stanowisko zakładane na Skale 502 pośród innych ostańców jerzmanowskich.

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Mam nadzieję, że czytelnicy nie będą mi mieli za złe wyjątkowej ignorancji, ale aż do wczoraj nie miałam pojęcia, że organizowane są zawody krótkofalarskie, ba! ja nawet nie zdawałam sobie sprawy z istnienia całej tej wielkiej organizacji zrzeszającej miłośników tej rzadkiej już umiejętności i dziedziny komunikacji / sposobu przesyłania informacji (proszę mi darować, że jestem mało precyzyjna). To dla mnie prawdziwa terra incognita, ale przy tym rzecz naprawdę fascynująca: po pierwsze nie lubię nie wiedzieć, po drugie mam ogromny podziw dla wszelkich pasjonatów, po trzecie jest to działalność w jakimś sposób niszowa, trochę archaiczna, trochę z innego, minionego już świata. A po czwarte - idzie w tym wszystkim o komunikację, o porozumienie i nawet o bezinteresowną wzajemną pomoc, radioamatorzy dowiedli tego niejednokrotnie w czasie klęsk żywiołowych, a szczególnie podczas wielkiej powodzi z 1997 roku; czego wówczas raczkujący jeszcze u nas zupełnie internet nie potrafił dokonać - dokonali krótkofalowcy.

Polski Związek Krótkofalowców (nazwa angielska Polish Amateur Radio Union) jest organizacją o bogatej tradycji i proszę sobie wyobrazić, że powstał w roku 1930 zrzeszając kluby krótkofalarskie. Już trzy lata później, w 1933 odbyły się pierwsze międzynarodowe zawody zainaugurowane przez Klub Lwowski. Nie dość więc, że znalazłam się w wirze międzynarodowych zawodów, to jeszcze w 85. rocznicę powstania polskiej organizacji. Nigdy nie wiesz, gdzie zaprowadzi cię droga, kiedy wychodzisz z domu... A poważnie mówiąc, bardzo mnie cieszy możliwość poszerzenia pola wiedzy, odkrycia czegoś zupełnie nowego. Gdyby ktoś chciał poczytać więcej o radioamatorstwie - a zdecydowanie warto - polecam świetny artykuł dla początkujących pisany przez pasjonata tej dziedziny -"Co to jest krótkofalarstwo". Czym zasadniczo różni się ten sposób przekazu informacji od internetu, jakim wyjątkowym przywilejem cieszą się radioamatorzy, a szczególnie ci o zmyśle technicznym (a człowiek, który potrafi zbudować własną radiostację to dla mnie ktoś jak Wielki Konstrukcyonista u Lema), co to wreszcie jest SP DX - o tym wszystkim można i warto przeczytać w tym ciekawym artykule.

Tymczasem na niewielkiej przestrzeni Skały 502 zrobiłam ten niewielki i całkiem amatorski zdjęciowy reportaż. Panowie wznosili konstrukcję (na moje amatorskie oko - antenę) co wcale nie było takie łatwe zważywszy na dość trudny teren, skałę o przepaścistych krawędziach od północy, o nierównej i niewielkiej powierzchni. 

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio


Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio


Dowiedziałam się z krótkiej rozmowy trochę o tradycjach krótkofalarstwa, trochę o powodzi we Wrocławiu i udziału radio-amatorów w przekazywaniu informacji, i jeszcze o tym, że krótkofalarstwo często mylone jest z CB-radiem, co jest całkowicie błędne. Rozmawialiśmy też przez chwilę o samym miejscu, na którym zdarzyło się nasze dziwne i nieoczekiwane "spotkanie na szczycie". Bo istotnie Skała 502 wydaje się być stworzona do takich przedsięwzięć i zresztą była już w historii podobnie wykorzystywana. O tej ciekawej formacji skalnej pisałam już na blogu - Skala 502 - trochę konkretnych informacji i sporo przedwiosennych zdjęć.

Tymczasem prace na Skale 502 postępowały szybko, widoki były przepiękne, pogoda niepewna. Było strasznie gorąco, duszno i parno. 

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Rozmowa była krótka, gdyż niestety podczas mojego farniente na Skale 502 byłam mniej więcej tak przygotowana na spotkanie z krótkofalowcami, jak pewna "dziennikarka" (ta, która zgodziła się onegdaj przeprowadzić wywiad z Charlesem Bukowskim) na spotkanie z kimkolwiek. Drugi, stokroć ważniejszy powód był taki, że nadchodziła burza. Samotna wysoka skała, maszt anteny, pusta przestrzeń wokół. "No tak, trochę ryzykujemy" - powiedział sympatyczny chłopak.


Szybko podsumowałam wszystkie "za" i "przeciw" i postanowiłam kibicować ekipie z dołu. Ach tak, nie chciałam przeszkadzać, w końcu na międzynarodowych zawodach byłam jednak trochę intruzem. No dobrze, tak naprawdę to po kilku nieprzyjemnych doświadczeniach (w Tatrach i nie tylko) naprawdę boję się burzy. A zatem dalszy ciąg reportażu - defetystycznie pokazany z dołu. Co zresztą nie było najgorszym rozwiązaniem, jak się potem okazało. 

Burza przeszła bokiem, widać było smugi ulewnego deszczu na zachodzie, inne groźne chmury gromadziły się i rozpraszały, granatowe i groźne, spod nich przeświecało ostre słońce i to wszystko razem - z bielą skalnych ostańców, z zielenią łąk zasypanych mleczami i jaskrawych pól - tworzyło niesamowity spektakl kolorów i cieni. Przestrzeń, na której wznoszą się te przedziwne, olbrzymie ostańce była całkowicie odrealniona, zmieniła się w jakąś teatralną scenografię. Trawa uginała się pod silnym wiatrem i było tak jak na wielkiej prerii albo akermańskim stepie. To postaram się pokazać następnym razem, całą zmienność tamtych godzin, nasz wielki spacer pośród skał, próbę wspięcia się na inny wielki ostaniec, powrót inną drogą, przestrzenie, przestrzenie. O tym opowiem i to pokażę następnym razem - a teraz przedstawię wybór kilku zdjęć, na których widać ekipę krótkofalowców ze Skały 502, ich stanowisko z oddali w całym wielkim kontekście przestrzeni.

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio



Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Skałą 502, zawody krótkofalarskie, amateur radio

Aby zdjęcie pokazało się w oryginalnym rozmiarze, należy otworzyć pokaz slajdów (kliknąć w pierwsze zdjęcie). Wszystkie powyższe zdjęcia dostępne są również w albumie na stronie FB mojego bloga:
Są całkowicie amatorskie, ale zawsze to jakaś pamiątka, czyż nie? Drodzy krótkofalowcy - proszę się częstować, kopiować, udostępniać. Jeśli potrzebne będą komuś zdjęcia w oryginalnym rozmiarze, proszę pisać: krakowiokolice [at] gmail.com  Oczywiście jeśli w tekście pojawił się jakiś błąd - bardzo proszę o korektę. I cóż, mam nadzieję, że ekipa ze Skały 502 zajęła wysokie miejsce! 

Myślę, że udało mi się zaskoczyć moich stałych czytelników tym dość nietypowym tematem. To proszę sobie wyobrazić, jak ja byłam zaskoczona tamtym spotkaniem na szczycie! W następnym wpisie - zwykły spacer po niezwykłych przestrzeniach, po polach akermańskich, stepach jerzmanowickich. Zapraszam!



Jerzmanowickie stepy akermańskie

$
0
0
Proszę nie traktować tego inaczej jak tylko zwykłą grę literacką. Zawsze miałam słabość do poetyki "Stepów akermańskich" i lubiłam wyobrażać sobie, jak też ów świat przedstawiony wyglądał. O owym "wyobrażaniu sobie" i różnych sposobach konkretyzacji, wypełniania słownych konstruktów własnymi obrazami zajmująco pisze Roman Ingarden i teraz, gdy przyglądam się tej serii zdjęć, na których jerzmanowickie pola przemieniłam w akermańskie stepy, przypominam sobie tamten dzień w czytelni na Rajskiej, kiedy czytałam artykuł Ingardena, dzień sprzed może dziesięciu lat. I jeszcze tamten dużo wcześniejszy, kiedy może nie "dzieckiem w kolebce" ale trochę później, uczyłam się "Stepów" na pamięć, wyobrażając sobie całkiem niekonkretnie i bajecznie owe tajemnicze ostrowy burzanu, na dodatek koralowe, imaginując sobie lampę Akermanu jak jakiś skarb z Baśni Tysiąca i Jednej Nocy, po raz pierwszy może odczuwając siłę poetyckiego obrazowania, które niemożliwe zmienia w możliwe, jednym obrazem opisuje drugi, jedną rzeczywistość przedzierzga w inną, spaja suchość stepów z oceanem, przenosi obrazy, znaczenia, z łatwością przerzuca ich ciężar, oto magia meta phorein! 

A teraz przemienię pola jerzmanowickie w akermańskie stepy, ostańcom skalnym każę udawać kurhany i niech znikną w jednej chwili, gdy tylko poeta powie "nigdzie drogi ni kurhanu", podobnie niech rozpłyną się drogi, niech zostanie tylko smuga, jaką może zostawić przepływająca łódź. Chcę, żeby trawy urosły i rozpłomieniły się tysiącami barwnych plam polnych kwiatów i bodiaków. Chcę, żeby ta droga nie kończyła się nigdy.

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu
Wóz...

ostańce jerzmanowickie, Jura


...nurza się w zieloność i jak łódka brodzi...


ostańce jerzmanowickie, Jura

Ciąg dalszy jest znany, prawda? W poprzedniej wersji tego wpisu niektóre zdjęcia były podpisane cytatami z wiersza, ale myślę, że lepiej tego nie narzucać, tak będzie ciekawiej i nigdy nie lubiłam dosłowności. Czytelnik sam zdecyduje, czy te zdjęcia coś mówią, czy widzi się w tym jakąś sekwencję, jakieś może podobieństwo do Akermańskich... A jeśli nawet nie - to wspomnienie i przywołanie takiego spaceru wydaje mi się dość przyjemne, nawet jeśli zdjęcia milczą i idzie się w ciszy. Tak zresztą wspominam tamto popołudnie: cisza i przestrzeń.

ostańce jerzmanowickie, Jura

ostańce jerzmanowickie, Jura

ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura


 ostańce jerzmanowickie, Jura

ostańce jerzmanowickie, Jura

ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura

ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura


ostańce jerzmanowickie, Jura



ostańce jerzmanowickie, Jura


Tak to sobie wymyśliłam, niech mi prawdziwi krajoznawcy i poważni geografowie oraz systematyczni podróżnicy wybaczą - o skalnych ostańcach jerzmanowickich napisano już tak dużo, że nie odczuwałam potrzeby powielania tej ogólnie dostępnej wiedzy. Czy nie jest dobrze porzucić czasem ścieżki wiedzy, konkretu, zapomnieć skalę wysokości względnych, bezwzględnych, typologię skalnych formacji a nawet poważną orogenezę, metamorfozę, dyluwia, aluwia, zjawiska krasowe, deflację, akumulację i erozję eoliczną? Czasem chciałabym zapomnieć całą wiedzę, jaką zbierałam potrzebnie czy niepotrzebnie przez lata, na niewiele mi się przyda i nie uratuje mnie przed niczym. Zapomniałabym nawet o ciepłym, jurajskim morzu - ale o nim akurat lubię pamiętać. Tym bardziej, że dziś przywołane, stało się przestworem oceanu. Suchy i ciepły, szmaragdowozielony ocean.

Zdjęcia można oglądać w formie pokazu slajdów, wystarczy kliknąć w pierwsze lub dowolnie wybrane.

Wiejski ogród w majowej odsłonie

$
0
0
Pod nogami starych drzew, pod brzozami, pod dębami, które ledwo co, niespiesznie, najpóźniej ze wszystkich pokazały seledynowe liście, pod krzewami, przez ścieżki i na przełaj maszeruje przez ogród wielka armia zawilców. Potrąca paprocie, tratuje trzmieliny, porywa ze sobą przekwitłe sasanki. Ani róże, ani kolczaste ałycze nie stawiają oporu inwazji zawilców. Bezbronny jest nawet ogrodnik, nikt im się nie oprze. Będą tak maszerować aż minie maj.












Już niedługo wejdą z nowego do starego ogrodu, schowanego za szpalerem z wysokich świerków (tam, gdzie bzy jeszcze czują się bezpieczne) o, tędy:


Moje piękne bzy, których nie nazywam nigdy ich właściwym imieniem (to brzmi dobrze tylko po francusku i przypomina mi la Porte des Lilas z innego świata, oddalonego o setki lat świetlnych, i jeszcze dalszą la Closerie des Lilas, gdzie w latach 20. zbierali się surrealiści), moje piękne bzy o trzech kolorach, z roku na rok coraz większe, trwają uporczywie mimo wszystkich zagrożeń - żadne inne krzewy w moim ogrodzie nie spotkała taka przykra seria przypadków. I niech trwają jak najdłużej! 





Anemiczne anemony? Raczej zdradliwe i podstępne zawilce! W mgnieniu oka, w trzy wiosny, zajęły cały ogród. Wprowadzają triumfalnie maj i za nic nie chcą ustąpić miejsca, a przecież za chwilę nadejdą żółte liliowce, fioletowe irysy, biała matrona - pięćdziesięcioletnia piwonia i obsypany kulami kwiatu buldeneż.

Moi mili, zostawiam was w tym wiejskim ogrodzie i znikam na kilka dni. Wyjeżdżam wieczorem. Zobaczę, czy jeszcze kwitną jabłonie i kasztanowce w pewnej dolinie, tak jak pamiętam je z ostatniego wieczornego spaceru. Uprasza się o przysyłanie dobrych myśli i zaklinanie pogody!

Maj w Ojcowie

$
0
0
Wróciłam. Trzy dni w Ojcowie minęły tak jak się spodziewałam - w mgnieniu oka, w jednej chwili. Wiele dałabym za to, żeby móc znowu iść tą drogą, cofnąć się nią w czasie, przez poniedziałek, niedzielę i sobotę, albo najlepiej zostać tam już na długo, na zawsze, wśród zieleni majowej najdziwniejszej i najbardziej jaskrawej, wśród kwitnących jabłoni i ścian lasu podobnych do renesansowych gobelinów tkanych z dziesiątków odcieni zielonych nici.


Tak było:





Nie napiszę dziś nic więcej - nawet nie to, że melancholia i powrót na ziemię, ale nadchodzi burza.
Powiedzmy, że to taki wstęp do opowieści o majowym Ojcowie. 

A tutaj przykładowa trasa mojej ojcowskiej wycieczki. Nie z tego dnia i nawet nie z tego wyjazdu, ale jak najbardziej prawdziwa, nazywam ją sobie "dużą pętlą" i dość często pokonuję z mniejszymi lub większymi odstępstwami. Trasa wymaga dopracowania, ale myślę, że jak na pierwszy raz można mi ją uznać ;-) tym bardziej, że jak przystało na turystę całkowicie XIX-wiecznego, nie posiadającego (nawet w wyobraźni) żadnych mobilnych urządzeń, wpisywałam i rysowałam wszystko ręcznie. Bardzo mi brakowało takiej właśnie ilustracji moich wycieczek. Za inspirację i wyjaśnienie wielkie podziękowania dla Macieja!

Route 3 039 992 - powered by www.wandermap.net

Tam, gdzie kwitną jabłonie. Maj w Ojcowie cz. 2

$
0
0
Nigdy dotąd, choć od pewnego czasu odwiedzam Ojców dość często, nie widziałam ojcowskich krajobrazów w majowej odsłonie. Może raz tylko w ubiegłym roku wybrałam się początkiem maja na zwyczajową wycieczkę na Górę Koronną i Górę Okopy, takie zanurzenie w zieleni. Nigdy jednak nie byłam dotąd majową porą w Dolinie Sąspowskiej i dopiero te ostatnie dni, dwa niezwykłe dni moich ojcowskich wakacji od tak zwanego prawdziwego życia pokazały mi, co się dzieje z człowiekiem, który nieopatrznie zaglądnie w maju do Ojcowa ogólnie a do Doliny Sąspowskiej w szczególności. Otóż nieodwracalnie, nieodwołalnie i beznadziejnie traci on głowę. Nic tylko by wracał do tej zieleni, strumieni, bobrzych żeremi, łąk pięknych, starych domów i mógłby tak stać pod dachem z jabłoni aż skończy się czas albo maj.

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

W Dolinie Sąspowskiej, o której nie potrafię napisać tak, żeby utrwalić jej prawdziwy obraz, bo cała jest zmiennością i tak bogata w różnorodne scenerie, że nie zdołam nigdy stworzyć jakiegoś spójnego obrazu, jakieś kwintesencji, bo ona zmienia się wśród płynącego meandrami strumienia i wraz z porami roku, porami dnia, zmieniana i mieniąca się łąkowymi kwiatami, wodnymi odbiciami, zmieniana przez tamy, wznoszone i burzone, zatrzymywaną wodę rozlewającą się szeroko w rozlewiskach, płynącą wartkim nurtem, już to swobodnym, już to przechwyconym w młynówkę zasilającą stawy; bo inna jest popołudniem, inna gdy wieczorem kładą się mgły a najpiękniejsza w krótkich słonecznych godzinach (a tylko prawdziwy miłośnik Sąspowskiej potrafi przewidzieć czas i kąt padania słonecznych promieni), w Dolinie Sąspowskiej tak zielonej od lasów łąk, tak pełnej źródeł, skał i jaskiń, że nie kojarzyłam jej nigdy z osadnictwem człowieka - zakwitły stare jabłonie.


Stare jabłonie w Ojcowie mogą skrywać stare i nowsze budynki, koślawe chaty i piękne drewniane wille, domy zamieszkałe i domy opuszczone, całą różnorodność człowieczego życia, zasobnego czy biednego, które jednakowo się kończy. Jest taki jeden dom, którego nie potrafię zapomnieć, bo wygląda, jakby mieszkańcy zostawili go niedawno i jakby jeszcze czekał. Drewniany, budowany na zrąb, ma okna o małych kwaterach ujęte w drewniane, zielono malowane framugi, do drzwi prowadzą schodki przez ażurowy, drewniany ganek. Stoi na niewielkiej polanie, która już nie pamięta śladów mieszkańców, cała porośnięta pokrzywami i szczawiem, zimą widziałam jak dosłownie przeorana jest przez dziki, latem trudno tam podejść w gąszczu pokrzyw, ale maj otworzył ścieżkę przez to nieistniejące już podwórze okolone kwitnącymi drzewami, może to kwitły jeszcze wiśnie a może tylko jabłonie. Duża jabłoń od zachodu osłania dom i prawie zagląda w kwatery okien, za szybą widać podarte firanki. Napiszę o nim jeszcze, to jest jeden z "moich" punktów na mapie Doliny, teraz tylko jedno zdjęcie:

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

A potem idzie się dalej zostawiając dom swojemu losowi. Polana zwęża się i droga wąskim przesmykiem prowadzi między lasem a rzeczką; na niej most z drewnianych bierwion wspartych na betonowym progu, na którym z dumą wyryto rok budowy i odciśnięto (ogromny) ślad dłoni. Tuż za mostkiem taki malowniczy widok:

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Tam nie podchodzę, są tuż obok inne domy zamieszkane i jak słychać odważnie bronione przez dzielne psy, które, sądząc po głosie, rozszarpałyby nierozważnego przechodnia na strzępy, albo - co gorsza - mogły być trzymane na łańcuchu, a jest to widok, którego nie znoszę (moja łagodna mizantropia zmienia się wtedy w coś, co niebezpiecznie przypomina falę nienawiści do ludzkiego gatunku en masse, to strasznie przykre uczucie). Zresztą cała ta osada, tzw. Poręba Sąspowska stanowi niejako enklawę cywilizacji wewnątrz Ojcowskiego Parku Narodowego - ale są to jak sądzę sprawy własnościowe tak skomplikowane, że nie znając ich dokładnie nie powinno się chyba oceniać, po czyjej stronie jest racja. I czy więcej szkód wyrządzi gospodarowanie kilku rodzin, czy setki tysięcy samochodów przejeżdżających przez sam Ojców i tabuny turystów zadeptujących najpopularniejsze szlaki (i co gorsza - przyrodę poza szlakiem). A mówiąc o turystach - kto jest bez winy... etc i przecież mój udział w tym (czy niezgoda na udział) niczego nie zmieni. Powinno się przedsięwziąć proste środki (choć pewnie kosztowne i nie przynoszące wymiernych korzyści) - zbudować obwodnicę, zbudować duże parkingi w odległości kilku kilometrów od granic Parku Narodowego, wyznaczyć piesze oraz rowerowe ścieżki i absolutnie zakazać wjazdu samochodów do Ojcowa. Czy to utopia? Czy nie żyłoby się wówczas lepiej? Czy nikt sobie nie zdaje sprawy, że przy tak organizowanej turystyce, jak to ma miejsce obecnie, przyroda tego najmniejszego w Polsce parku narodowego ulegnie nieodwracalnej degradacji? W weekendy w czasie sezonu setki samochodów ustawiają się wzdłuż drogi, kierowcy parkują w niedozwolonych miejscach, byle tylko nie pokonywać marszem tego kilometra, który dzieli od centrum parking na Złotej Górze. Kto na to pozwala i kto jest za to odpowiedzialny? 

Może ten wywód jest tu dysonansem, ale przecież zawsze takie myśli towarzyszą mi - mniej lub bardziej uświadamiane - w drodze. Bez tego, bez tego niepokoju o losy Parku, bez złości na ludzką bezmyślność, bez postępującej mizantropii, gdy widzi się śmieci wyrzucane w lasach i samochody parkujące na trawniku przed Kaplicą na Wodzie albo w każdym dowolnym skrawku przestrzeni - bez tego wszystkiego ten opis moich ojcowskich wrażeń byłby niepełny, więcej, byłby czystym fałszem. Podziwiam piękno świata i dziwię się, czemu człowiek tak strasznie odstaje od natury, jakim piekielnym wynaturzeniem czasami się zdaje.

To wszystko czuję i o tym myślę - bardziej świadomie lub mniej - gdy patrzę na stare drzewa jabłoni w Dolinie Sąspowskiej. Chmura kwiatów.

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Nie tylko stare, wiejskie opuszczone chaty widzi się po drodze. Jest budynek, który od zawsze mi się podobał - solidny i masywny, ale o dobrych proporcjach, drewniany, posadowiony na wysokiej kamiennej podmurówce. Oto "Warzechówka":

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Mieści się tam, gdzie dolina na powrót się rozszerza, faluje, nabiera przestrzeni; tam gdzie podmokłe łąki, rozlewiska i źródła dolnego biegu Sąspówki wydają się tak odległe, jakby to była inna rzeka i inna dolina. Wokół rozpościerają się szerokie rajgrasowe łąki, kośne, bogate; wzgórza unoszą się łagodnie, przecinane tu i tam wąwozami, dołem biegnie biała droga; wysokie niebo, przestrzeń, powietrze. Taka też bywa Dolina Sąspowska. Leśniczówka ukryła się całkiem za parawanem z kwiatów jabłoni, gałęzie unosiły się nad drogą jak wielki baldachim, pachnący, brzęczący pszczołami. 

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Droga biegnie dalej, zabudowania leśniczówki zostają mi w pamięci tak jak widać - na tle wysokiej ściany lasu w różnozielonych odcieniach od seledynu przez szmaragd po najciemniejszą zieleń sosnową. Zresztą dalej zanurzenie w zieleni. Po kolana, po pas, po oczy. 

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Czy zielona polana otoczona zielonym parawanem lasów nie jest dobrym miejscem na improwizowany piknik? Och, proszę wybaczyć jakość zdjęć, nie mam pojęcia, jakimi prawami rządzi się fotografowanie jedzenia i podziwiam kulinarne blogerki za umiejętność cudownego przemienienia zwykłego posiłku w martwą naturę Cézanne'a czy innych mistrzów. Trzeba mi za to wierzyć, że to było najsmaczniejsze śniadanie w moim życiu! I przyznać jeszcze muszę, że jakość fotografii to była ostatnia rzecz, o której wtedy myślałam.



A później trzeba niechętnie ruszyć znów na szlak, bo jeszcze daleka droga przed nami. Droga zapowiada się zresztą bardzo pięknie: są nieodmiennie zanurzone w zieleni skały, stare sady, stare domy i inne zabudowania. Jest domek częściowo murowany, częściowo drewniany, kryty pięknym gontem; kilka kamiennych stopni, środkowe drzwi prowadzą na pewno do chłodnej sieni, która biegnie na przestrzał wyprowadzając na tylne, gospodarcze podwórko, po prawej izba mieszkalna lub dwie, po lewej osobne mniejsze drzwiczki prowadzą może do kurnika albo chlewika, wszystko kryte jednym dachem. Okno w izbie ładne, dość wysokie, lekkim łukiem zaokrąglone górą, podzielone na cztery części, z ukośnym parapetem. Między oknem a drzwiami - wielka żółta elektryczna skrzynka łączy domek z cywilizacją. Można się oburzać, że dysonans - mnie cieszy, że mają światło, gorącą wodę na herbatę i pewnie gra radio. Pozostałe zabudowania przy domu to coś zupełnie unikalnego i gdy tylko przechodzę obok - fotografuję, robię sezonową dokumentację  chyba najbardziej z radości, że jeszcze są. Wysoka stodoła i przyległa do domu szopa obie kryte słomą. A jeszcze wcześniej - inna szopa, na tyle daleko, że na pewno należała do innego gospodarstwa, po którym pozostała jedynym śladem. Koślawa, rozsypująca się, dożywa swojego wieku. Kryta strzechą, której duże połacie pozostały jeszcze na miejscu, ale całość bardziej chwiejna niż domek z kart. Zawsze witam ten widok z niedowierzaniem - jaki upór, jak mocno chwyta się życia, nie ma dla niej ratunku, a przecież zachowuje jeszcze cień dawnego kształtu, iluzję użyteczności. Śmierć przedmiotów i budynków nie powinna budzić uczuć. To może wina konstrukcji umysłu.

Wokół drzewa, drzewa, stare jabłonie. Inny sad - w dole, po drugiej stronie drogi, nisko nad samą rzeczką, przytulony do skał i do ściany lasu. 

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

spacer Doliną Sąspowską, Ojcowski Park Narodowy

Wchodzimy w las, żeby wrócić "do cywilizacji" po kilku dobrych godzinach. Gdzie zaprowadziły mnie leśne ścieżki, moje prywatne nie-heideggerowskie Holzwege, jak najdalsze od filozoficznych rozważań a jak najbliższe życiu - temu uchwytnemu, brudnemu, pięknemu, przerażającemu życiu; o leśnej zwierzynie i leśnych echach, leśnych strachach i zgubieniu drogi, o drogi odnalezieniu - o tym kiedyś pewnie napiszę, którejś nocy. Tymczasem leśne ścieżki zaprowadziły mnie tam, gdzie powinny i tak minął i skończył się dzień pierwszy. 

Ach nie, przecież jeszcze był wieczorny spacer - taki jak lubię, w zapadającym zmierzchu, który wszystko odrealnia, po ojcowskich drogach, które wreszcie opustoszały po najeździe, jest tak cicho, że znów słychać strumień, wodospad młynówki, plusk ryb i widać latające nietoperze. Na dobranoc ostatni z jabłoniowych sadów, jeden z moich absolutnie ulubionych ojcowskich dawnych budynków - przepiękna Willa Pod Koroną, w której ponoć zatrzymywała się Deotyma, willi o pięknych balkonach, proporcjonalnej sylwecie, przytulonej do fantastycznych Skał Panieńskich i Kawalerskich, otoczonej plantacją brzozy ojcowskiej i słynną skalną iglicą - Igłą Deotymy. O tym wszystkim piszę, bo tego na zdjęciu nie widać, ale wystarczy zamknąć oczy... Tuż obok stare jabłonie całe w kwiatach. 

Willa Pod Koroną, Ojców, Ojcowski Park Narodowy, zabytki

Tak minął dzień pierwszy. Ale przecież to tylko fragment, wycinek, kilka obrazków i wspomnień, które udało mi się połączyć pod wspólnym znakiem jabłoni. A bzy? A kasztanowce? A niesamowita księżycowa Lunaria rediviva? A łąki i kwiaty nad Sąspówką, któreśmy przemierzali śladem bobrzych tam i żeremi? Stary dom, o którym tu wspomniałam, a który chcę pokazać na zdjęciach; pewna niezwykła kapliczka, smukła glorietka kryjąca źródło, spacer na Górę Koronną - to jeszcze przed nami. Za mną. Ale pisanie o tym ożywia trochę rzeczy i obrazy na nowo, daje im takie zagadkowe pół-życie, w przeszłości a jakby w trwaniu. Może dlatego warto pisać.

***

Relacja z kilku majowych dni w Ojcowie będzie (siłą rzeczy; lakoniczny styl wypowiedzi jest dla mnie nieosiągalny) podzielona na kilka części.
Maj w Ojcowie cz. 1
Tam, gdzie kwitną jabłonie czyli Maj w Ojcowie cz. 2
i kolejne już niebawem.
Wszystkie wpisy z Ojcowa zebrane są tutaj: OJCÓW I OKOLICE. Nie tylko z samego Ojcowa zresztą - jest tu Grodzisko, są ostańce jerzmanowskie, są dwa wejścia na Skałę 502, będą się pojawiać dolinki podkrakowskie. Mam do opisania tak dużo wycieczek i spacerów z Ojcowa i okolic (bywam tam często od listopada 2013 roku), że ta kategoria będzie się nieustannie i nieodwołalnie poszerzać. Miłośników Ojcowa zapraszam do poszukiwań w archiwach, będzie mi miło jeśli te wpisy komuś się przydadzą.

***

Sprawy techniczne: nastąpiło definitywne pożegnanie z Disqusem. Najwyraźniej nie jest stworzony dla mnie i poza niewątpliwymi zaletami przynosił mi coraz więcej kłopotów. Decyzję przyspieszyła zmiana, która zaszła niedawno, kwestia jakiegoś oprogramowania, które nie jest wspierane przez Google, jeśli dobrze zrozumiałam, a było to narzędzie pozwalające na synchronizowanie komentarzy (aktualnych a zwłaszcza dawnych - szczególnie ta druga opcja była dla mnie ważna, jako że wciąż uzupełniam archiwalne wpisy). Powracam zatem do wbudowanego, zwyczajnego systemu komentarzy, pozostaje mieć nadzieję, że spam nie będzie szczególnie dotkliwy. Rozstanie z Disqusem było dość burzliwe - na tyle, że zniknęła pewna część komentarzy, które nie zdążyły się zsynchronizować. Wszystkich czytelników, a szczególnie autorów tajemniczo zagubionych komentarzy - przepraszam za zamieszanie. Tak czy inaczej są w mojej skrzynce pocztowej, nie przepadły na zawsze. 

Wieczorne zagadki krakowskie - 1

$
0
0
Dziś przyszedł mi do głowy pewien pomysł na serię wpisów. Tak, żeby Kraków znów był mocniej obecny na tym blogu, którego autorka włóczy się gdzieś polami i bezdrożami, herboryzuje jak Jean-Jacques i podobnie jak on niedługo odwyknie całkiem od cywilizacji upatrując w niej źródła wszelkiego zła. Otóż, moi najcierpliwsi z czytelników, którzy w milczeniu oczekują od jakichś dwóch miesięcy, żeby blog z Krakowem w tytule zaczął wreszcie o Krakowie wspominać, mam coś dla Was! Voilà, oto nowy cykl wpisów: 


Nie wiem, czy to dobry pomysł - czy się sprawdzi czy nie znajdzie odzewu, zainteresuje czy zanudzi. Przeglądałam dziś moje archiwalne zdjęcia sprzed paru lat, sprzed roku, sprzed czterech, ileż tam materiału, ile zakurzonych kadrów, ile budynków, które w międzyczasie zmieniły się nie do poznania, ile detali architektonicznych, rzeźb, pomników, okien, portali. Cały Kraków w kawałkach! Nigdy nie zdążę opisać tamtych zdarzeń, spacerów, wiele zresztą wspomnień całkiem zatarł już czas. Teraz zapisuję coś, co dla mnie ma osobiste, bardzo istotne znaczenie - a że los ciągnie mnie jakoś ostatnio po drogach i bezdrożach a nie po krakowskich ulicach, to na blogu Krakowa coraz mniej i mniej. Znam kilka osób, które na pewno smuci taka volta krakowskiego bloga i całe to prowincjonalne pielgrzymowanie po miedzach i opisywanie, za przeproszeniem, szop i stodół! Mnie samej też za Krakowem tęskno trochę. A mój ostatnio przywrócony wpis Barocco o krakowskim kościele Bonifratrów/ Trynitarzy sprzed, bagatela, trzech pięciu lat (to już tyle?!) - jest na nowo czytany, oglądany i komentowany. Wiecie, jak to mnie cieszy? 


I tak mi przyszedł dziś wieczorem do głowy pomysł na serię wpisów, serię fotograficznych zagadek. Moje wspomnienia z podkrakowskich wycieczek biegłyby swoim torem, ale w przerwach, w dniach, kiedy nie pojawia się żaden dłuższy wpis, chciałabym zrobić miejsce dla Krakowa. Takiego chaotycznego, patchworkowego. Parę zdjęć, kilka słów - żadnych długich opisów, opowieści etc., sam konkret. To będzie też może dobry pomysł na uratowanie tego nieszczęsnego bloga przed zapadnięciem w letni sen, kiedy przyjdą dni, że nie będę mogła znaleźć czasu, by napisać coś więcej niż parę słów. Co o tym myślicie?

Oto pierwszy odcinek nowej serii:wieczorne zagadki krakowskie. Wieczorne - bo pojawiać się będą wieczorem, wtedy zawsze znajdę chwilę czasu. Pierwszą serię zdjęć wybrałam tak, by może trochę przywoływały nastrój wiosennego wieczoru. Już kiedyś pojawiły się na blogu w całkiem innej aranżacji, a tamten wpis niedługo powróci z archiwów, wtedy dodam tutaj do niego link.

Proszę Państwa, wieczorna zagadka krakowska nr 1 wygląda tak:


"Jezioro jest najpiękniejszym i najbardziej wyrazistym elementem krajobrazu. To oko ziemi, w które zaglądając, mierzymy głębię własnej natury. Nadwodne drzewa na brzegu to wiotkie, obramowującej jezioro rzęsy, a leśne pagórki i skały dookoła to jego krzaczaste brwi."


"Obszar wody oddaje nastrój panujący w powietrzu. Nieprzerwanie przekazywane są mu z góry nowe życie i ruch. Jest z natury czymś pośrednim między lądem a niebem. Na lądzie falują tylko drzewa i trawa, wodę marszczy wiatr. Gdzie gna po niej bryza rozpoznaję po smugach i błyskach światła. To nadzwyczajne, że możemy oglądać powierzchnię wody z góry. Wreszcie będziemy mogli oglądać z góry powierzchnię powietrza i dostrzec, gdzie przemyka po niej jeszcze bardziej lotna materia."


Pytania topograficzne są proste: gdzie to jest? Co to jest? 
Pytanie literackie: skąd pochodzi fragment tekstu, który ilustruje zdjęcia? (choć może to zdjęcia ilustrują tekst? Tak czy inaczej jedno przegląda się w drugim i jest jakoś sobie tożsame).

Myślę, że zagadka też nie jest bardzo trudna, ale przecież nie o trudności tu chodzi, lecz o to, bym mogła znów pokazywać Kraków.

I zasady: 
Zdjęcia zawsze pokazują Kraków.
Dobrze jest podać jak najwięcej szczegółów.
Nie ma dla zwycięzców innej nagrody jak sława i chwała. 
Ale uwaga! Będą się wszakże pojawiać niespotykane nigdzie nagrody specjalne! I tak, w dzisiejszej odsłonie, przewidziałam dla zwycięzcy replikę naszyjnika Goplany, trzy nuty walca z Nocy i dni oraz karnet na błotne kąpiele w miejscu, które powyżej jest przedmiotem zagadki.

To wszystko jest dla zabawy i żeby sobie o Krakowie porozmawiać i żeby ten blog trochę wyszedł z zaścianków, opłotków, bezdroży i innych takich. Będzie mi miło, jeśli ktoś się odezwie, wszak zadawać sobie samej zagadki...

Rozwiązanie: to oczywiście krakowski Ogród Botaniczny (pod linkiem wszystkie wpisy, jakie kiedykolwiek mu poświęciłam - będzie ich coraz więcej w miarę uzupełniana i przywracania blogowych archiwów).
Książka - "Walden" Thoreau.
Dziękuję wszystkim, gratuluję i oczywiście zapraszam na kolejną odsłonę wieczornych zagadek krakowskich. Może już dziś wieczorem? Tym razem będzie coś z architektury.

Wieczorne zagadki krakowskie - 2. Miasto Kawafisa.

$
0
0
Jest wieczór, może od dawna noc. Kraków jest trochę odległy, ale ciągle bliski i nic tego nie zmieni - jest piękny wiersz Kawafisa, który mówi o niemożliwej ucieczce; nareszcie go znalazłam, dopiero dziś, bo jakoś wcześniej nie mogłam sobie przypomnieć jego tytułu, a taki przecież oczywisty. Jedyny, jaki może być - Miasto. Wieczorne zagadki krakowskie, odsłona wtóra, zapraszam w daleką podróż.


Miała być zagadka architektoniczna i cóż, w zasadzie jest. Znajdę prawdopodobnie każde możliwe usprawiedliwienie, każdą dobrą wymówkę i niegodny pretekst, żeby pokazywać Kraków odwrócony, odrealniony, pozbawiony rzeczywistego trwania. Kraków widziany w wodnych odbiciach, mój krakowski"watermark", który mnie prześladuje od lat.



Teraz, gdy patrzę na te zdjęcia, które wybrałam przypadkiem, widzę, jak układają się w inny jeszcze wzór. Nie wiem, czy woda symbolizuje pamięć czy zapomnienie; jest powtarzalność heraklitejskich rzek i są ciemne wody Lethe. Czasem odchodzę od Krakowa na długo, tak bardzo, że prawie mnie nie dotyka pamięć o nim. Czy muszę dodawać, że taka pamięć-niepamięć trzyma mocno na uwięzi, uniemożliwia ucieczkę, chwyta cię i zanurza w nurcie, który prowadzi tam, do Miasta. Moje-nie-moje miasto, dziś masz dla mnie kolory bajecznej Aleksandrii, gdzie długie życie pracował w najnudniejszym biurze na świecie człowiek, którego umysł, wrażliwość, intelekt i czucie stawiają w rzędzie największych poetów, w świetnym lineażu biegnącym od Homera i starogreckich liryków, śpiewaków, (od których przecie bierze się ważna etymologia, bo śpiewać - gr. Ποιείν/ poiein  i stąd wzięła się nasza nazwa poezji), kończącym się może na Brodskim albo Miłoszu. Konstandinos Kawafis. Mówię kim jest dla mnie, co oczywiste, bo jakżebym mogła mówić o innych, a moje zamiłowanie do świetnego greckiego poety płynie nie z wiedzy, poetyki, analiz, lecz z serca. Nie zamiłowanie, ale podziw i czułość. I zdziwienie, że tak daleki, w czasie, w przestrzeni - mówi o mnie. Cytowałam go już kiedyś, przywołałam wiersz "Głosy umarłych" gdy pisałam o starym cmentarzu salwatorskim. Nie tylko o umarłych, bliskich zawsze. Nikt nie pisał lepiej o miłości, nie tylko o Psyche ale o innych nie mniej od tamtej ważnych miłości wcieleniach, o nieuchwytnym wrażeniu, o pamięci uczuć, pamięci ciała; nikt nie przywoływał lepiej w kilku słowach szkicu podobnego epitafium losów dawno żyjących ludzi tak bliskich, jakby żyli tuż obok. Teraz inny wiersz, o którym dziś myślę cały dzień. Miasto.

Konstandinos Kawafis
Miasto
Powiedziałeś: "Pojadę do innej ziemi, nad morze inne.
Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce.
Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia
i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce.
Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia.
Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę,
ruiny mego życia czarne
widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił".
Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza.
To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach
będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją.
Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach
Nie ma dla ciebie okrętu - nie ufaj próżnym nadziejom -
nie ma drogi w inną stronę.
Jakeś swoje życie roztrwonił
w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.


Oto moje-nie-moje miasto, które noszę ze sobą, które idzie za mną. Dziś w wodnych odbiciach, które nadają mu koloryt bajecznej i straszliwej od kupieckiego zgiełku Kawafisowej Aleksandrii. 
Piasek i turkus, stare mury.




I tak mnie pokierował nurt wspomnień, myśli czy skojarzeń w ten wieczór. Wieczorne zagadki krakowskie chyba dobrze łączą się z poezją, tak myślę. Czytacie czasem Kawafisa? To rzecz jasna pytanie poza konkursem. 

Pytanie-zagadka jest jak zawsze proste: co widać na zdjęciach? Tylko proszę o konkretne odpowiedzi, bo że widać wodę i moje zamiłowanie do wodnych odbić, to jakby oczywistość. Albo zapytam tak: która to część Krakowa udaje tutaj Aleksandrię Kawafisa? Jaka zacna budowla gra rolę świetnych murów starożytnego grecko-egipskiego miasta?

Pytanie trudne: znajdź powiązanie między rzeczywistym budynkiem widocznym na zdjęciach (tym, lub poprzednim, wiadomo - chodzi o ciągłość i najdawniejsze założenie) i rzeczywistą Aleksandrią. Nie wiem, czy możliwym jest, żeby ktoś pomyślał o pewnym ciągu logicznych powiązań. Jeśli tak - to będzie dowód na telepatię. Powiązanie między krakowskim budynkiem a przywołaną tu dzięki Kawafisowi Aleksandrią istnieje naprawdę, chodzi o czasy dużo wcześniejsze niż te, w których żył poeta. Ogniwem jest człowiek, taka moja podpowiedź na początek. No, nie wierzę, że ktoś odgadnie. I co gorsza Google nie podpowie chyba nic.

Nagrody zwykłe: sława, chwała, piasek przyniesiony przez karawany aleksandryjskich kupców, parę kropel wody z rzeki heraklitejskiej, takie tam drobiazgi, to wiadomo. Nagrody wyjątkowe za prawidłową odpowiedź na trudne pytanie: fragment amfory Eufroniosa lub Eutymidesa; funt popiołów zebranych na zgliszczach Biblioteki Aleksandryjskiej, skrawek płaszcza Godfryda de Bouillon. Nagrody pocieszenia, właściwie jedna: już niedługo nowa odsłona wieczornych krakowskich zagadek

Ostateczne rozwiązanie - w poniedziałek.

Ziemia Miechowska w zieleni - krajobrazy, kapliczki, kościoły.

$
0
0
Ziemia Miechowska, moja piękna ziemia. Odkrywam ją ostatnio z pasją podróżnika, który chce dotrzeć w miejsca nietknięte ludzką stopą. Szukałam piękna pod obcym niebem, nie widziałam tego, co najbliżej. Lary, Penaty, Notre-Dame des Champs, komu mam dziękować za to, że otworzyły mi się oczy?



Kilka obrazków z drogi, pochmurne popołudnie, koniec maja grzęźnie w błotnistych polach, zieleń odmienia się przez wszystkie majowe koniugacje i deklinacje. Znam już dobrze część z tych dróg, które przemierzyliśmy dzisiaj, inne miejsca odkrywam po raz pierwszy. Raz zabłądziłam, bo nie było widać Słońca zza gęstych, ołowianych chmur, odwróciły się wszystkie kierunki w mojej głowie, jechaliśmy na zachód zamiast na wschód i niech pomniejsze bóstwa dróg będą pochwalone, bo dzięki temu dotarłam do miejsca, które już dawno obiecywałam sobie odwiedzić i zobaczyłam taki oto widok, zobaczyłam jak się przybliża ponad zielonym wąwozem drogi i trzeba było zatrzymać się już i natychmiast na nieistniejącym poboczu. Oto przykład, że widok z daleka nie ma sobie równych i trzeba być gotowym na to, że z bliska nie będzie już tak. Z bliska może być widać czas, inne zabudowania, samochody. Na romańskie kościoły patrzcie z oddali, z ukrycia, wtedy przez chwilę ukażą się takimi, jakie były:



a z bliska trzeba wycinać. Umiejętność wycinania mam opanowaną do perfekcji, potrafię patrzeć wąskim kadrem ponad tym, obok tego, pomimo tego, co mnie uwiera i wówczas z bliska też jest pięknie:


Odbywało się właśnie popołudniowe nabożeństwo i niepodobna było introwertykowi wejść do kościoła, czekać też nie sposób. Innym razem, jeśli pozwolą Lary, Penaty i Notre-Dame des Champs. Kim ona jest? Matka Boska od Pól Zielonych? Kto tu postawił tę figurę, daleko od drogi, na łagodnym stoku wznoszącym się ku ciemnozielonej ścianie lasu? Czyżby droga biegła tędy w innych czasach? Teraz stoi pośrodku zielonego pola pszenicy i grzęznąc w błocie musiałam podejść trochę bliżej.


NMP w Polach. Figura wiejska o bardzo szlachetnej formie. Czas nieubłagany zatarł rysy, zniszczył ryty i płaskorzeźby na cokole i już nie odczytam nic więcej z daleka a bliżej podejść nie sposób, bo pole po ulewnych deszczach grząskie i błotniste (szłam wąską ścieżką, śladem ciągników, żeby nie deptać zboża). Kto ciebie tutaj postawił, kto ufundował i opłacił pracę (dobrego) rzeźbiarza? Patriota pejzażu, nikt inny. Tu przypominają mi się obrazy przywoływane przez Stradoviusa, figury przydrożne nad lessowym wąwozem Ponidzia. Czy tutaj również biegł szlak, trakt, ścieżka? Kto tędy przechodził, kto Ciebie wymyślił i tutaj postawił, wśród pól? Kiedy pola osuszy kilka dni słonecznej pogody, na pewno tutaj wrócę. Może kiedy zboża będą złote? Wrócę i odczytam inskrypcje.


Tylko mnie smuci, że dostrzegam pień wielkiego, ściętego drzewa. Obok figury posadzono dwie tuje... To nie to samo! Nigdy doprawdy nie zrozumiem, dlaczego tak niszczy się drzewa, dlaczego zastępuje się je karykaturalnymi tujami, które w tym krajobrazie są wręcz absurdalne. Ale już dość już, może to drzewo dożyło już swoich lat, nic mi do tego. Lepiej w drogę.

A w drodze jest tak:


Po czym docieram do niewielkich wsi, w których kościoły, kapliczki, wokół - krajobrazy, które lubię nazywać krajowidokami.  Oto Zielenice i figurka w prywatnym ogrodzie, dalej Wrocimowice i XVIII-wieczny kościół wraz z piękną, drewnianą dzwonnicą.




Co było dalej, gdzie dalej zaprowadziły nas zielone drogi? Ktoś odgadnie? Lubię wracać... Niedługo zakwitną lipy w tym miejscu, które przyciąga mnie do siebie odkąd zobaczyłam je po raz pierwszy. Nie myślałam, że znajdę się tutaj dziś, w takie pochmurne popołudnie pod niskim niebem ołowianych chmur. Lipy już gęste, o mocnej zieleni. Byliśmy sami na górze.



Sfotografowałam je wszystkie, każdej z osobna zrobiłam portret a potem ustawiłam do zbiorowego, rodzinnego zdjęcia. Najpiękniejsze. 


I w drogę, dalej. Przez pola falujące, w pejzaż pozbawiony światła. W takich chwilach przeklinam mój zwykły aparat, on działa - podobnie jak ja - przy dobrym słońcu a w bezsłoneczne dni dopada go melancholia i bardzo źle robi wszystko, bardzo zniekształca mu się widzenie. Nic to, mój biedny, jeszcze będzie słonecznie. Krajowidoki Ziemi Miechowskiej tuż przed zmierzchem w pochmurny dzień. Tylko rzepak świecił trochę, ale to wegetatywne słońce nie na wiele się zdało. Zdjęcia do oglądania z wyrozumiałością:






A potem w drogę, w drogę. Droga wyglądała tak:


A może kilometr czy dwa od domu trzeba się było zatrzymać przy łące i po raz pierwszy zobaczyłam go tak z bliska, może dwa albo trzy metry ode mnie brodzi w zieleni, nie dostrzega całego świata i poluje:



I tak to było i piszę o tym tak trochę jak rysuje się po piasku albo śniegu, bez przygotowania, pod wpływem chwili, żeby zatrzymać coś, czego zatrzymać się nie da, żeby nie odeszło całkiem bez śladu.

Ktoś rozpoznaje jakieś miejsca? Zwłaszcza na kościół, na ten pierwszy, warto spojrzeć z uwagą. Nie dotrwał w swojej romańskiej całości do naszych czasów - jak ten w Wysocicach - ale wart, by mu się przyjrzeć z bliska, by wyczytać w nim jak w księdze to, co najstarsze, rozdzielić architektoniczny palimpsest. Dziś zobaczyłam go po raz pierwszy.


Salwator. Spacer nad Wisłą i zmierzch na Salwatorze.

$
0
0
Wieczór i od dawna już noc. Wspominam inne wieczory, inne zapadające zmierzchy i noce. Bez żalu wspominam a tylko ze zdziwieniem, że minęły prawie bez śladu innego niż zdjęcia, które znalazłam niedawno i to dziwne, że są tak zupełnie puste. Nic do mnie nie mówią, nie kryją w sobie żadnych historii. Przemierzałam wtedy kilometry nadbrzeżnych dróg dębnicką i zwierzyniecką stroną znajdując spokój w marszu i w fotografowaniu. Był 7 marca 2013 roku i tylko data folderu zdjęć pozwala mi przeprowadzić jakieś prawie archeologiczne wykopaliska pamięci. Niechętnie wracam do tamtego czasu, ale zdjęcia odkryłam ze zdziwieniem - nie są złe, podoba mi się ich koloryt i światło. Nie wiem, dlaczego wybrałam się wtedy nad Wisłę, skąd szłam, dokąd wracałam (może wiem, ale wolałam zapomnieć) nie zostało nic poza zdjęciami, ani słowa. Nulle dies sine linea - to powinnam sobie w ślad za autorką "Dzienników" obiecać. Kraków pomagał mi wtedy, niewiarygodne weduty krakowskie, nadwodne miejskie pejzaże. 



Pokazywałam je we fragmencie ostatnio, w drugiej odsłonie wieczornych zagadek krakowskich. Woda, woda, jakieś mieniące się w wodzie kolory, zarys murów, suche trawy nadbrzeżne.


Pomyślałam, że winna jestem tym moim czytelnikom, którzy może jeszcze mniej niż ja znają Kraków, przybliżenie i rozwinięcie tamtych wodnych widoków niejasnych, kiedy porównywałam Kraków do Aleksandrii. I czy słusznie? Pewnie nie - i tylko na chwilę wszedł zwierzyniecki klasztor w rolę murów helleńskiego miasta. Co wtedy widziałam naprawdę? Jakie mury przeglądały się w wodzie, gdy szłam szybko dębnickim brzegiem? O tym wszystkim opowiedzą dzisiejsze obrazki, odszukane w archiwach, polubione na nowo. Trasa mojego spaceru biegła pewnie od Grunwaldzkiego albo Dębnickiego mostu wzdłuż Wisły na zachód, dębnickim brzegiem, gdzie kiedyś, w jeszcze dawniejszej przeszłości niż ta, którą tu wspominam, mieszkałam. To wszystko już dawno minęło, nie ma już śladu po tamtym dniu, gdy szłam dębnickim brzegiem w stronę Mostu Zwierzynieckiego, właściwie bez żadnego celu, tylko przed siebie, dalej od siebie. Ale jeśli ta droga zaprowadziła mnie pośrednio tu, gdzie jestem teraz, to dobrze i choćby dlatego warto ją wspomnieć, bo zawsze warto pisać o dobrych drogach.

Nie-aleksandryjskie lecz zwierzynieckie mury. Pod pięknym i czystym niebem, w niewiarygodnie czystym kolorycie przedwiośnia. Pejzaż bez zieleni, ledwie budzący się po zimie. Nigdy potem powietrze nie ma takiej przejrzystości i mury, kościoły, mosty, wieże - rysowały się ostrą kreską. Wysoko leciały łabędzie. Czy to nie piękny widok? Jakby Kraków z jego zgiełkiem nie istniał zupełnie; czuję na tych zdjęciach wielką ciszę.






Ostatnie zdjęcie to Most Zwierzyniecki, widok na Salwator po lewej, po prawej dębnicki brzeg Wisły, pośrodku byłby mój cień, gdybym skierowała obiektyw trochę niżej, nad wodę. Potem był spacer brzegiem zwierzynieckim i jeszcze trochę wyżej aż pod kościół Najświętszego Salwatora i granatowy zmierzch, i sylwetę Gontyny.





Dobrej nocy!


Lubię spokój, męczy mnie zgiełk, hałas i tłum. Eksperyment z Facebookiem uznaję niniejszym za zakończony. Mam nadzieję, że nieliczne osoby, które czytały coś tam na mojej stronie i poświęcały swój czas na rozmowy ze mną nie będą miały mi za złe tej decyzji i zechcą od czasu do czasu napisać coś tutaj. Jak dotąd, jak przedtem. Jest wiele różnych powodów, ale nie będziemy o nich mówić. Trudno, jestem staroświecka.


Geometria pól falistych

$
0
0
Prostokąty, kwadraty i trójkąty; wycinki koła, wycinki przestrzeni, ziemi bez przestworzy pod płaską sferą nieba. Jak mierzyć powierzchnię pól falistych, pól pociętych miedzami-liniami tej wielkiej nieeuklidesowej przestrzeni? Ani tu sumy kątów nigdy się nie zgodzą, suma kwadratów przyprostokątnych przekroczy wszystkie rozsądne wartości, trzy punkty tylko czasem pozwolą się połączyć linią i tylko na chwilę, krzywe zbiegają się i rozbiegają a proste równoległe zbliżają się do siebie gdzieś na horyzoncie. Ale żeby chociaż to trwało w jednym miejscu, na płaskiej powierzchni, żeby nie falowało uporczywie jak na wietrze wiejska krajka, jak wielka chusta, pstrokaty patchwork pól.


Ale skąd! Wszystko faluje na wietrze. Linie skośne nagle miękko zakręcają, prostokąt ma cztery różne kąty, punkty krzewów wyznaczają środki okręgów o nierównym promieniu, odwrotnie proporcjonalnym do promieni słonecznych; chyba że dzień jest pochmurny albo kiedy Słońce ma się ku zachodowi, wówczas promienie aproksymatywnie się wyrównują, błąd paralaksy spada po peryhelium.

Geometrię pól falistych, nieeuklidesową, nie spełniającą ani jednego aksjomatu, najlepiej mierzyć przez obiektyw, albo przemierzać krokami, miedzą lub bardzo pylistą drogą wśród pól.








Przybliżony schemat mierzenia krokami powierzchni pól falistych w przypadku przestrzeni  nie spełniającej aksjomatów geometrii euklidesowej.


Albo czasem wszystko staje się nieostre: kąty, schematy, aksjomaty i widzenie przestrzeni. Nieostrość w zasadniczy choć tajemniczy sposób powiązana jest z pylistością drogi koniecznej do wymierzania i jej współzależnością nieliniową, odwrotnie nieproporcjonalną do kąta zachodzącego w dowolnym miejscu Słońca:




Nieeuklidesowa, już bardziej hezjodycka (od: Ἡσίοδος), geometria przestrzenna pól zapisywana od wieków wzorem Erga kai hemerai posiada nieliczne punkty stałe. Poruszają się one wprawdzie ruchem nierównomiernie przyspieszonym, jednakowoż akceleracja owych punktów w zestawieniu z ogólną falistością przestrzeni może być porównana w granicach niewielkiego błędu do bezruchu. To tylko świat się kręci, tylko przestrzeń wiruje. Punkty stałe przestrzeni w ruchu i bezruchu:





Koniec bajki. Taki żart geometryczno-fotograficzny.

W przeciwieństwie do zdjęć z poprzedniego wpisu te mają historię, i to jaką! O tym jak zagubiliśmy się zmotoryzowani i później spieszeni w samym środku nieeuklidesowej przestrzeni falistej pokazanej powyżej, opowiem przy innej okazji. To wszystko działo się nie tak dawno, bo trzeciego maja. Czego szukałam wśród tych pól malowanych etc.? Och, Pomnika Praojców i Archeologów, tak po prostu. Miejsca te zamieszkane były już od najdawniejszych czasów, a nie tak dawno prowadzono tam przez wiele sezonów wykopaliska archeologiczne zakrojone na szeroką skalę. Znaleziono tam między innymi coś, co wydaje się być ewenementem na światową skalę - a mianowicie najstarsze na całym świecie wyobrażenie, dokładnie ryt na glinianym naczyniu, przedstawiający pojazd kołowy. Waza z Bronocic, bo o tym miejscu mówię, tu się błąkałam wśród starych niewidzialnych neolitycznych osad i kurhanów, które udawały niewinne pagórki, otóż waza bronocicka zafascynowała mnie nieopisanie odkąd pierwszy raz o niej przeczytałam (czy to trzeba tłumaczyć? wiadomo, że drogi naszych fascynacji są z zasady niepojęte) i od tamtej pory dążę by zobaczyć miejsce, w którym Praojców i Archeologów uczczono pomnikiem. Tym razem byłam już blisko! Ale opowiem o tym przy innej okazji. Teraz nie chciałam, żeby zbyt ciekawa (???) historia odwróciła uwagę od tego, co w tym wpisie najistotniejsze - pejzażu, przestrzeni, krajowidoków.

Ten wpis powinien nosić tytuł: Kieleckiej Szkole Krajobrazu en hommage, ale nie będzie, dopóki moje rzemiosło nie zacznie się zbliżać linią krzywą, parabolą czy inną sinusoidą do poziomu, jaki zasługiwałby na jakiekolwiek porównanie. W tym punkcie fotograficznej krzywej, w jakim teraz jestem jakiekolwiek porównania byłyby śmieszne. A jednak od dawna tak patrzę na krajobraz, nie znajdując środków i sposobów, by wyrazić to lepiej, tak właśnie widzę i kolekcjonuję moje krajowidoki, tak mierzę fotografią powierzchnie pól falistych - w grodzisku w Stradowie i innych miejscach, których ślady znajdzie się w moich blogowych wpisach.

Ten wpis nie powstałby dzisiaj, gdyby nie pewna rozmowa. Właścicielowi pudełka z fotografiami (przy okazji piszącego o książkach, z których wielka część okazuje się być również moimi lekturami) dziękuję za bardzo dla mnie cenne bibliograficzno-fotograficzne wskazówki. Przynajmniej teraz będę fotografować moją ziemię trochę bardziej świadomie - oto pan Jourdain, który wie, że mówi po francusku ;-)


Jasny las, ciemny las. Kilka wierszy Tomasa Tranströmera i czarno-białe drzewa.

$
0
0
Dziś wieczorem zobaczyłam, że te fotografie domagają się czerni i bieli; zdjęłam zieleń, drzewa odsłoniły się przede mną takie jak we śnie lub jakimś na wpół przypomnianym, może przeczytanym kiedyś albo wyobrażonym świecie. Moje sny są zawsze czarno-białe lub tylko te, które pamiętam. Czasem myślę, że moje sny, gdyby tylko poszukać głębiej, nakładają się warstwami na starą czarno-białą rycinę, na której rozpoznaję geometryczne przyrządy, cyrkle i inne, których przeznaczenia nie znam, zwoje papieru czy map, pewnie piasek w klepsydrze i opuszczone ręce, puste spojrzenie powyżej. Na tej rycinie drukuje się warstwa po warstwie kolejne wersje moich dni i snów, nie ma na to rady. Być może dlatego czarno-biała fotografia nie jest dla mnie przekłamaniem, ale uwolnieniem znaczeń tak zwanej rzeczywistości. 


Mówię i powtarzam, że nie wyrzeknę się kolorów; zachwyt zielenią, jej gamy i tonacje, koloryt południowych miast, gotycka cegła w popołudniowym słońcu, opiewanie wschodów i zachodów słońca, ale i tak... "Opiewałem świty koronacje słońca podróż kolorów od ranka do wieczoru a zapomniałem o tobie wiekuista nocy" (to wiadomo kto, w wierszu zatytułowanym H.E.O.) Dziś czytam innego poetę. Miałam dopiero później dać pierwszy fragment jego wiersza, ale jeśli tajemniczo przywołała mi się tutaj Eurydyka, to przywołać trzeba obraz innej, może szczęśliwszej pani dwóch światów

Czuję otchłań w której jest się więźniem i władcą jak Persefona.
Często tam leżałem w sztywnej trawie
i widziałem jak ziemia sklepia się nade mną.
Sklepienie ziemskie.
Często, to było pół życia
(T.T.)

Cień jest połową, czerń jest połową, nie wiem czy warto i czy jest uczciwie zamykać na nie oczy. Blaski, feerie, barokowe korowody oślepiają i mamią; stąpamy nad otchłaniami zachwycając się zapachem kwiatów (haiku w tłum. Miłosza, jakkolwiek brzmi lepiej niż tu cytowane z pamięci). Nie sposób żyć widząc połowę, dopiero całość, dopiero czerń i cień przywrócą drugą połowę liter alfabetu i można czytać księgę świata lub próbować ją odczytać; inna sprawa, że najczęściej czuję się wobec tego pisma, którym pisany jest świat, jak ślepiec, dziecko, analfabeta, uczony przed hieroglifami. Potrzebny kamień z Rosetty. Och, jak bardzo będę się nienawidzić za to zdanie, gdy przeczytam je jutro - powtórzę za André Gidem, przeczytane kiedyś w jego "Dziennikach".

 Jestem otoczony przez znaki których nie umiem odczytać. Jestem na wskroś analfabetą.
(T.T.)

A miało być całkiem o czymś innym. Miało być o tym, jak to drzewa domagały się wyzwolenia z koloru i jak odkryłam na nowo taki znany wszystkim wiersz oraz tajemne powiązania. Odwiedziłam onegdaj ponownie pięć starych lip na wzgórzu zwanym Zamczysko, moja mapa (mikro)świata pełna jest miejsc, do których wracam tak często, że papier wokół jest już prawie przetarty na zgięciach a napisów należy się domyślać. Lipy szumiały o czymś, dzień był pochmurny i ich zieleń ciemniejsza i gęstsza, bardziej bujna. Zdziwiłam się, jak się zmieniły, jak dojrzały przez te trzy tygodnie, nie było już w nich żadnej radości. A wtedy! Gdy maj był świeży i ledwo wyszedł z pączków! Jaki seledyn, miękkość niewielkich liści, tyle powietrza w prześwitach - i przypomniałam sobie ów wiersz, który wszystkim jest znany, tak zmęczony i zniszczony szkolnym czytaniem - ... usiądź pod mym liściem a odpoczni sobie. I to, z jakim zdziwieniem przeczytałam tę fraszkę tak, jakby mi była dana po raz pierwszy, jakby te pięćset lat było... jakąś fraszką właśnie, bagatelą, mgnieniem oka. Oto: 
Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!
Nie dójdzie cię tu słońce, przyrzekam ja tobie,
Choć się nawysszej wzbije, a proste promienie
Ściągną pod swoje drzewa rozstrzelane cienie.
Nie dójdzie cię tu słońce. Dobrze, jeszcze nie czynię porównań poety z Czarnolasu z Nervalem i jego Desdichado i tamtą słynną ryciną, o której wspominało się na wstępie, ale powiedzmy, że przyjmuję taką czysto hipotetyczną możliwość, pokrewieństwo ponad stuleciami. Zresztą usiadłam sobie wówczas, w tamto trzeciomajowe słoneczne popołudnie w cieniu największej spośród pięciu lip, mojej ulubionej, najstarszej i najbardziej koślawej. Rozstrzelane cienie zasypały mnie wielką migocącą lawiną, cała byłam w ciemnych-jasnych bardzo skontrastowanych, żywych, poruszających się z wiatrem światłocieniach. Stare lipy szumiały opowieść o rzece czasu. Cienie-obole kładły się na moich powiekach.

Gdy wróciłam trzy tygodnie później, lipy były już bujne, inne, ciemnozielone. Prawie zamknięty dach liści powyżej nad naszymi głowami, i byliśmy sami, ale [nie dójdzie cię tu słońce] nie było słońca. 

Nie ma słońca w wierszach poety, którego czytam dziś wieczór. Nie pierwszy raz, lubię do niego wracać, wymusza milczenie, myślenie. Jego wiersze to kwintesencja poezji (prze)milczanej, jakby myślanej do siebie samego w marszu lub w bezruchu, gdy idzie się drogą przez las, jedzie nocą przez wiejską drogę, idzie we śnie przez cmentarz na spotkanie z przyjacielem, którego nie było (bo już tu był), gdy leży się na suchej trawie wcielając w Persefonę więzioną-władczynię krainy czarnego słońca i otchłań zamyka się nad głową, albo gdy idzie się przez ciemny las - i też. To jest poezja zrodzona z nieprzespanych nocy, z dziecinnych lęków, z kolekcji martwych motyli; poezja obcowania żywych i umarłych, bliskich i kochanych cieni. W tej poezji mieści się to wszystko i jeszcze wiele więcej a pisana jest tak, że powinieneś zatrzymać się na środku wielkiej zimowej przestrzeni, albo w pociągu na środku zaśnieżonego pola, albo w lesie podobnym do wielkiej budowli całej złożonej ze szpar, prześwitów i sączącego się światła - żeby usłyszeć. Poezja do milczenia. Poezja pokrewna mowie wielkich, starych drzew.

Tomas Tranströmer.

Znacie jego wiersze? Jeśli nie - sięgnijcie po nie czasem. Na początek te, o których tutaj piszę, choć - niech te stare drzewa będą świadkiem - brak mi słów, żeby o nich pisać naprawdę. Bo o niej się milczy, bo to jest poezja stworzona z tego, co najgłębiej, czego nie zdradzasz w przygodnej rozmowie. O czym się myśli w bezsenne noce. I potem, jeśli masz odwagę, również w dzień, w samotne wędrówki kiedy zagląda się w siebie.

Nie wiem, czy linia, jaka się tutaj rozwija w tym przypadkowo pisanym tekście, jest w jakimś stopniu czytelna tym bardziej, że niektórych rzeczy nie trzeba traktować dosłownie, innych poważnie a jeszcze inne najlepiej z uśmiechem i przymrużeniem oka. Do tych ostatnich należy ciąg znaczeń, moja literacka hiperbarokowa konstrukcja, jaka rozwijała się od czarno-białej wiadomej ryciny przez manichejskie podziały, Eurydykę Herberta, Persefonę Tomasa Tranströmera, "nie dójdzie cię tu słońce" poety z Czarnolasu, le Soleil noir de la Mélancolie w "El Desdichado" Nervala, Madrygał Tranströmera. Manicheizm na użytek poszukiwaczy wszystkiego we wszystkim. Jasny las, ciemny las. Czarnolas.

Czarnolas i lipy! I drzewa wszystkie w poezji Tranströmera! Czy to nie dziwne, jak wszystko łączy się ze wszystkim (jak by powiedział jakiś adept alchemii)? Nic na to nie poradzę, że lubię odszukiwać - zasadnie czy nie - takie baudelaire'owskie "correspondances". Ale drzewa! To już nie jest moja literacka zabawa - gdybym miała wymienić jeden motyw, jeden obraz, który mi się z jego poezją kojarzy - to obok obrazu zimowej pustki, cmentarza, pokoju nocą - pomyślę o drzewach. A jako że jest to i mój ulubiony obraz; taki, który i mnie jakoś opisuje - dlatego wybrałam te zdjęcia, dlatego wybrałam te wiersze. Czy jest między nimi jakieś pokrewieństwo, jakieś dalekie podobieństwo? Chcę wierzyć, że tak. I do tego, mówiąc o "baudelaire'owskich correspondances" nie można przecież pominąć tytułowego wiersza-manifestu tej teorii (o tytule tłumaczonym często jako "Oddźwięki", w którym mowa przecie o "forêts de symboles", lasach symboli. I może właśnie tak można by przy dużej dawce dobrej woli odczytać ten nieporządny i napisany pod wpływem chwili tekst - jako bardzo dziwny, pełen najdziwniejszych roślin, wyłamanych drzew w wykrotach i raczej ciemny niż jasny - las symboli.

Na zdjęciach stare lipy ze wzgórza Zamczysko nieopodal Racławic, widziane podczas moich dwóch odwiedzin tego miejsca - 3 maja i trzy tygodnie później, 24 maja 2015 r.


Madrygał
Odziedziczyłem ciemny las gdzie rzadko chodzę. Nadejdzie jednak dzień gdy umarli i żywi zamienią się miejscami. Wtedy las wprawi się w ruch. Nie pozbawiono nas nadziei. Najcięższe zbrodnie pozostaną niewyjaśnione pomimo wysiłku wielu policjantów. Podobnie w naszym życiu jest gdzieś niewyjaśniona miłość. Odziedziczyłem ciemny las ale dzisiaj idę innym lasem. Jasnym. Wszystko co żyje śpiewa śmiga trzepocze i pełza! Jest wiosna i powietrze jest bardzo ostre. Mam dyplom z uniwersytetu zapomnienia i próżne ręce jak koszule na wietrze.



... Stojąc pod drzewem czuliśmy jak czas zapada się coraz głębiej 


... Jest noc z jaskrawym słońcem. Stoję w gęstym lesie i oglądam się w kierunku mojego domu o niebieskawych ścianach. Jakbym niedawno umarł i widział dom pod nowym kątem.


... Pozostawiły na ziemi jeszcze większą ciszę
I spokojne kroki drzewa, spokojne kroki drzewa...


...Zdarza się ale rzadko
że któryś z nas rzeczywiście widzi drugiego:
na moment pokazuje się człowiek
jak na fotografii ale wyraźniej
a  w tle
coś co jest większe od jego cienia. 




Miejsce w lesie
Kiedy tam szedłem, zatrzepotała para przerażonych skrzydeł - to wszystko. Idzie się samemu. To wysoka budowla cała złożona ze szpar, co kołysze się zawsze, lecz nigdy się nie zawali. Rozdrobnione słońce napływa przez szpary. W igrającym świetle działa odwrotne prawo ciążenia: dom zakotwiczony jest w niebie i to, co opada, spada w górę. Tam można obejrzeć się wstecz. Tam wolno opłakiwać. Tam człowiek ma odwagę ujrzeć niektóre stare prawdy, normalnie na dnie walizek. Moje najgłębsze role wypływają tam na powierzchnię, wiszą jak zasuszone czaszki w szałasie praprzodków na jakiejś zapadłej melanezyjskiej wysepce. Dziecięca poświata wokół tych trofeów. Tak łagodny jest las.


...Ale to co widać to nic
w porównaniu z korzeniami tym rozcapierzonym, skrycie pędzącym
nieśmiertelnym albo wpół śmiertelnym
systemem korzeniowym. 


Powiązania
Spójrz na to szare drzewo. Niebo spłynęło
w ziemię poprzez jego włókna -
został tylko zmarszczony obłok, gdy
ziemia już wypiła. Skradzione przestworza
skręciły się w plecionkę korzeni; przędą się
w zieleń. - Te krótkie chwile
wolności wychodzą z nas, przetaczają się
przez krew Parek i dalej.



... Jestem otoczony przez znaki których nie umiem odczytać. Jestem na wskroś analfabetą.
Ale zapłaciłem co należy i mam na wszystko kwit
Nagromadziłem tak dużo nieczytelnych kwitów.
Jestem starym drzewem z zeschłymi liśćmi które wiszą jeszcze i nie mogą opaść!





... Tyle ufności musimy pokładać, żeby móc żyć dniem codziennym
i nie zapaść się pod ziemię!


Wiersz Madrygał Tomasa Tranströmera przepisałam z tomiku "Podsłuchany horyzont", Gaudium, Lublin, 2005. Przekład - Leonard Neuger. Wiersz "Miejsce w lesie", j.w., tłum. Magdalena Wasilewska-Chmura; "Powiązania" tłum. Leonard Neuger; takoż pozostałe fragmenty.

PS
Kto poezji nie lubi czytać - może z umiarkowanym zachwytem podziwiać mój katalog drzew.
Kto nie lubi czarno-białych zdjęć, temu nie mogę nic obiecać.
Kto ceni sobie czarno-białą fotografię, ale te tutaj uznaje za nieporozumienie i kicz - tego z łatwością jestem w stanie zrozumieć. Jeśli do tego nie lubi poezji... może tu dalej zaglądać z nadzieją lub z sympatii dla autorki.

PS2
Zrobiłam zakładkę CZARNO-BIAŁE jest tuż obok "strony głównej" na pasku zakładek pod zdjęciem w nagłówku. Jakoś mam wrażenie, że będzie tam przybywać wpisów. Jest już grodzisko w Stradowie, jest wiejski cmentarz choleryczny, jest nawet jakiśKraków i wiadomo, moja ziemia widziana okiem samozwańczego acz marnego epigona Kieleckiej Szkoły Krajobrazu.. Miłośników czarno-białych zdjęć zapraszam, z góry dziękując za uwagi i konstruktywną krytykę. Przeczytałam dziś, że fotograf jest tak dobry, jak jego aparat... (cytat podobno z fb Nikona), co tylko potwierdza moje podejrzenia a moja przedziwna i dająca gorszy obraz od kompaktów, jakkolwiek dająca też złudzenie manualnej kontroli nad wszystkim hybryda Fuji zapada w czarną melancholię. Dobranoc Państwu :-)

High five!

$
0
0
Do zobaczenia i miłego weekendu mówię tym, którzy wyjeżdżają, miłego wypoczynku życzę wszystkim, którzy mogą wypoczywać; a całej reszcie przesyłam empatyczne: high five




High five dla was. Nawet trzy razy :-)





Pytanie na marginesie: co jest na zdjęciach?
Viewing all 54 articles
Browse latest View live