Jaskinia Jasna nazywa się właśnie tak dlatego, że można z niej oglądać świat jak przez wielkie okno. Jeśli masz chęć, jeśli możesz patrzeć. Daje schronienie, kiedy potrzeba, a kiedy chcesz wyjść, droga stoi otworem. W jaskini nie zawsze jest widno, noce są teraz długie, w tych szerokościach dni bywają pochmurne i mgliste, zresztą nawet w największych ciemnościach nigdy nie płonie ogień, nie pełgają ogniki, żadne cienie nie przechadzają się po ścianach, ani platońskich idei, ani neandertalskich grzbietów. Jest zimno i pusto. W końcu jednak przychodzi taki dzień, że słońce zagląda nawet do jaskiń i wtedy jaskinia Jasna staje się tak jasna jak dzień i otwierają się drzwi i możesz wyjść. Jeśli chcesz.
Widok z Jaskini Jasnej na świat przedstawia się właśnie tak i doprawdy trzeba być ślepcem, żeby nie dostrzec, jak ten dziwny świat bywa jednak czasem piękny. Czasem, pomimo wszystko.
I jak wiele zależy od punktu patrzenia, od oka i miejsca. Nieprzekazywalność, być może, doświadczeń. Bowiem ten, kto wtedy patrzył w głąb jaskini i stał może niecały metr przed tym samym wejściem, widział obraz całkiem inny:
Jednak najpiękniejszy był dla mnie widok z innego okna Jaskini Jasnej i właśnie tamtędy wyszłam na słońce.
![]()
Nie zamierzam tu pisać dalej metafory jaskini, można to wszystko odczytać jak wola. A jednak ta jaskinia ze zdjęć istnieje naprawdę, dotykalna, dostrzegalna i w istocie jasna. To Jaskinia Jasna w Strzegowej - nie mylić z Jaskinią Jasną w masywie Skał Zegarowych, zresztą całkiem nieodległą, raptem o kilka kilometrów. Obydwie leżą w bliskim otoczeniu Doliny Wodącej. O Dolinie Wodącej powinnam napisać poemat, bo zaiste jest tego warta i może rzeczywiście będę o niej pisać, skoro już tak udanie zaczęłam po niewielkiej (hmm....) przerwie. Już po raz kolejny tam wracam, to moje niedawne, bo październikowe odkrycie, takie przez wielkie "Ach! więc tak blisko jest coś takiego!" jednak po raz pierwszy miałam taką pogodę, wtedy, ostatniego dnia tego parszywego roku. Wielki błękit, dość ciepło, lekki przymrozek w cieniu, krajobrazy zmrożone w nieruchomym powietrzu, pusto i spokojnie. Przez prawie pięć godzin marszu nie spotkaliśmy prawie nikogo - ktoś stał obok domu, dwoje młodych ludzi wspinało się po skałach obok jaskini... Jeszcze nigdy nie spotkało mnie takie szczęście (z pamiętnika mizantropa).
Więc będę pisać o Dolinie Wodącej, bo mnie uwiodła ta piękna, bo mnie zwiodła na manowce. Wielka krasowa dolina nieistniejącej rzeki, dawnej rzeki istniejącej teraz tylko in potentia. Może jej ślad pojawia się czasem przy dużych opadach deszczu, może zapisany jest tylko w geologicznej pamięci tych czy innych skał. Piękna jest Dolina Wodącej, meandruje sobie pośród wzgórz podobnych do tych, które lubiły się pojawiać w tle portretów quattrocenta, uciekały gdzieś w dal, w powietrzną perspektywę, ze szmaragdowo zielonych w błękity, a tam daleko garstka rycerzy wracała z polowania czy wyprawy, gdzieś w rogu święty Jerzy wojował ze smokiem, ówdzie kamienny most prowadził nad przepaścią, śpiewały ptaki i bezgłośnie szumiała jakaś italska rzeka, to wszystko widać było niknące w oddali w łukowatym otworze okna, na pierwszym planie poważny dostojnik albo lilie i anioł, może zresztą inaczej i tylko to sobie wyobrażam.
Już kilka razy byłam w Dolinie Wodącej, lecz nigdy w pełnym słońcu. A tamten dzień, ostatni tamtego roku, był właśnie taki, jakby chciał wszystko zatrzeć, zamazać w słonecznych plamach, zrzucić na głowy wielki i czysty błękit, rozrzucić wszystkie kolory lata i jesieni na przekór temu, co w kalendarzu. Tutaj rozpocznę tę opowieść trochę w połowie, a może dalej nawet (wszystko dlatego że chciałam zacząć od Jaskini Jasnej) i spotkam siebie idącą już dłuższy czas od Doliny Wodącej przez las, przez Grodzisko Pańskie zawieszone wysoko jak orle gniazdo na skałach w bukowym lesie, wzdłuż zielonego lasu piaszczystą drogą, polami wśród skalnych ostańców. Pola były rude, oliwkowe, zielone i w kolorze ochry, a gdyśmy już wyszli z jaskini, to szafirowe cienie kładły się w bruzdach zaoranej ziemi, aż prawie pomarańczowej od niskiego słońca. Długa droga jeszcze była przed nami, długa droga za nami a zaczęłam właśnie tutaj, spoglądam na siebie z góry idącą przez pola, patrzę jak przez powiększające szkło, dwie podobne mrówkom figurki na wielkiej płachcie kolorowych pól właśnie wychodzą z sosnowego lasu, idą trochę wzdłuż linii drzew i wreszcie skręcają w stronę niewielkiego skalnego ostańca, maleńkiego pagórka, na którym kilka drzew, taka pływająca wyspa. Tu właśnie mogę powiększyć jeszcze trochę obraz, zatrzymać czas, spojrzeć z góry na małą podobną do mrówki figurkę, o to tutaj zaczynam dziś.
Trzeba by przede wszystkim powiedzieć, że ten krajobraz ma w sobie wielki spokój. I może wszystko inne, co już zostało napisane, w ogóle się nie liczy. Jest cisza, bezludne, bezkresne pola i wielka czasza błękitu. Zielone wzgórza uciekają gdzieś za horyzont, w istocie większe i mniej spłaszczone niż na tych beznadziejnych zdjęciach (innych nie będzie).
Tu już pojawia się śródpolna wyspa, mały pagórek porośnięty drzewami, krzewami. Nic z tej perspektywy nie wskazuje na to, że kryje w sobie jaskinię. Ale ta droga, te drogi wśród pól, mogłabym przemierzać je jeszcze godzinami, żeby tamten dzień się nie kończył. Kiedy idzie się taką drogą, pod takim niebem, to wszystko jest tak, jak być powinno.
Otwierają się coraz to nowe widoki na zielone jakby baśniowe wzgórza, które gdzieś tam w głębi kryją dawne grodziska, wielkie jaskinie, strome skały, tajemnice i legendy i jeszcze wielki zamek, orle gniazdo, jaśniejący na jednym ze wzgórz jak biały ząb. Tam musimy wrócić i jeszcze daleka droga przed nami.
Tymczasem wchodzę na wzgórze kryjące jaskinię, wchodzę na najwyższy punkt, szukam...
znajduję jednak tylko piękny i zgoła nie zimowy widok. Wejście do jaskini jest dużo niżej, właściwie na poziomie tamtej polnej drogi.
Trzeba uważać na skalne szczeliny.
Zaraz stamtąd zejdę i poszukam wejścia, jaskinia jest pewnie tuż pode mną.
Wapienne skały i wejście.
Sztafaż ludzki dla oddania wielkości wejścia i całego masywu skalnego.
I to już właściwie tyle. Nie mam dobrych zdjęć ze środka. Kto szukał, niebaczny, dokładnego przedstawienia Jaskini Jasnej w Strzegowej, niechże wystrzega się na przyszłość tego niepewnego blogowego przewodnika.
Z tej perspektywy jaskinia wygląda jak jakieś wielkie, prehistoryczne zwierzę. I tak właśnie ją zapamiętałam.
Potem, z daleka, skalny ostaniec skrywający piękną jaskinię zrobił się nagle podobny do innych, i trudno mi było uwierzyć, że to przecież tam - skalne okna, widok na błękit i wzgórza, wspinający się młodzi ludzie. Czekała nas długa droga przez pola, próba cierpliwości trochę - szlak nie był dobrze oznaczony a jak tu iść na azymut bez punktów odniesienia, gdy wszystkie ostańce są do siebie podobne i wszystkie wzgórza? Na szczęście nigdy się nie gubię (bezpowrotnie), więc i droga w końcu się znalazła. Ale to już inna historia.
Tymczasem Słońce schodziło coraz niżej, coraz bardziej wydłużały się cienie, cała jaskrawość tego przepięknego, przeklętego świata była prawie nie do wytrzymania. Dobrze mieć towarzysza podróży innego niż swój własny cień. Zostawiam ich tutaj, dwa małe punkty na wielkiej mapie świata, prawie całkiem bez znaczenia, ledwie więcej niż cień. Niech idą dalej, razem, bez celu i sensu innego niż droga.
***
Wszystkim, którzy tu jeszcze zaglądają, których pamiętam i którzy mnie pamiętają pomimo wszystko, pomimo tych przerw, ciszy, milczenia - chciałabym życzyć wszystkiego dobrego. Wygląda na to, że mamy Nowy Rok. A zatem spokoju, dobrych ludzi wokół, jasnych dni dla Was. A jeśli przyjdą dni ciemne, to warto pamiętać, że idąc ciemną doliną, nie wolno zakładać w niej obozowiska. Trzeba iść. Pozdrawiam zatem z drogi, mam nadzieję, że potowarzyszycie mi przez jakiś czas.
Ada