Quantcast
Channel: Promen/Ady. Kraków i okolice
Viewing all 54 articles
Browse latest View live

Wieczorne zagadki krakowskie - 3. Noc listopadowa.

$
0
0
Archeologia wspomnień czyli przeszukiwanie blogowych archiwów mozolne uzupełnianie blogowych utraconych wpisów, czas utracony, czas odzyskany, bez żadnych ambicji - Dieu m'en garde! - do porównań z pewnym dziełem, z którym to tutaj pisanie łączyć mogą jedynie pewne dłużyzny. Ileż znalezisk przynosi take przeglądanie dawnych zdjęć! Oto widać dom i noc.




Dom i noc to zapewne niewiele. A dla mnie to cała historia! Był Dzień Otwartych Drzwi w krakowskich muzeach, pamiętam odwiedzone miejsca, jedne mniej inne bardziej wyraźnie. Najmocniej zapadły mi w pamięć pewne księgi... ale o nich będzie traktować zagadka nr 4. Tymczasem dzień się skończył i trzeba było wreszcie wracać, w tamtych czasach powrót z Krakowa - tutaj... był dla mnie czymś na kształt greckiej tragedii z chórami, dytyrambami, tragicznymi maskami i koturnowym patosem, bez cienia katharsis. A żeby jeszcze bardziej poczuć się jak, dajmy na to Klitemnestra, wybrałam się wówczas na ostatni (tak! to zawsze musiał być ostatni!) spacer po wieczornym Krakowie. Nade mną cicho leciały Erynie. Czy raczej Nemesis. Było tragicznie, co tu dużo mówić, przy czym pięknie też było na pewno i nie mam co tak ironizować. Wawel przywykły do widzeń i sennych majaków, przemieniany w Akropolis przez tego, który tu też lubił chodzić a wcześniej spoglądał przez niewielkie okienko w przyziemiu, w budynku gdzie mieściła się pewna pracownia, Wawel bez trudu wcielił się w rolę. Głosy przeszłości, smugi świateł, cienie na elizejskich polach - to wszytko czasem można zobaczyć, gdy ma się Wawel-Akropolis za plecami a już szczególnie w Noc Listopadową.


Kraków wieczorem, spacer na Wawel

Kraków wieczorem, spacer na Wawel

Kraków wieczorem, spacer na Wawel

Kraków wieczorem, spacer na Wawel

Kraków wieczorem, spacer na Wawel

Kraków wieczorem, spacer na Wawel


Wcale nie takie złe te zdjęcia odkopane dziś wieczorem w archeologicznych wykopaliskach, a w każdym razie dla mnie ważne i potwierdzają jeszcze raz, że warto. Przywołują mi całą lawinę wspomnień, wrażeń. Nikomu niepotrzebny zapis moich krakowskich ścieżek. Tak było wieczorem 20 listopada. Pamiętam, jaki ciepły był ten wieczór, idealny wręcz, by tak się włóczyć Plantami od Franciszkanów na Wawel, Kanoniczą na Plac Mariacki. Niezrównane były tamte moje samotne spacery. Taki mój prywatny szlak, śladami wiadomo-kogo w taką noc.

Mam takie trzy pytania, gdyby ktoś miał ochotę zająć sobie chwilę czasu:
1. Dlaczego ta data jest istotna - patrząc na to, co na zdjęciach i wspomniane w tekście?
2. Proszę mi zacytować piękny wiersz o tym, co mieściło się w tym budynku.
3. (Bodaj najtrudniejsze i trzeba będzie pewnie zgadywać kierując się jakimiś poszlakami i szczegółami na zdjęciach, albo po prostu zdać się na łut szczęścia) Z którego roku pochodzą te zdjęcia? Jaka była pełna data ich powstania? 20 listopada... AD?

Zapomniałam o nagrodach! Wieniec ze złoconych liści kasztanowca, ornament ze splecionych bratków, okruch kolorowej szybki (szwajcarska robota), mały fragment rozbitej rzeźby z warsztatu niezbyt znanego a nieszczęśliwego rzeźbiarza, taniec w wiejską panną młodą (w butach lub bez).

Wieczorne zagadki krakowskie to nowy cykl na blogu, mój sposób na to, żeby pokazywać Kraków teraz, gdy może dalej jest niż zwykle. 




Tam, gdzie kwitną irysy. Ogród Botaniczny w Krakowie.

$
0
0
Z cyklu - les paradis terrestres/ ziemskie raje. Dziś, żeby zamknąć maj, żeby na chwilę zapomnieć o koniecznościach, powinnościach, ciężkiej i trochę beznadziejnej pracy wymyśliłam, że uratować może mnie tylko ogród i tylko ten właśnie, żaden inny. Dzień nie ma końca i jest jak z koszmarnego snu. Wchodzę do ogrodu bardzo późno, za późno; choć pewnie powinnam się cieszyć, że ten plan w ogóle się powiódł. Niebo było szare, miękkie światło. Nigdy wcześniej nie byłam w krakowskim Ogrodzie Botanicznym dokładnie w tej porze, na przełomie maja i czerwca, szybko przestawiam zegar botaniczny - u mnie jest jakieś dwa tygodnie wcześniej i jeszcze nie rozkwitły akacje, które tutaj osypują się już kwiatem na alejki, jeszcze nie przekwitły różaneczniki - tutaj już tylko wspomnienie i epigoni, u mnie jeszcze kwitną bzy - tutaj to już przeszłość, u mnie rozpoczyna się era irysów - tutaj powoli dobiega końca a w każdym razie to epoka schyłkowa irysów i piękne, złote popołudnie.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy


Nigdy dotąd nie widziałam ogrodu irysowego w pełni rozkwitu albo gdy łagodną krzywą zmierza do przekwitania, zawsze widziałam już tylko sprzątanie sceny po kosaćcowym spektaklu. Dopiero dziś. Jeszcze inne widziałam dziś ogrodowe piękności, moich starych znajomych, których odwiedzam od lat - pierwsze kroki zawsze nad staw, żeby zobaczyć jak tam sobie radzi cypryśnik błotny na wysepce, jego pneumatofory i cały wodny entourage, inny Walden. Odwiedzam zawsze Dąb Jagielloński, alpinarium, palmiarnię, drugie staw w głębi, rosarium... Dziś miałam mało czasu, cały ten obchód w pośpiechu ucieszył mnie i zasmucił, powitania i pożegnania następowały po sobie, widziałam malutkie kaczki na wodzie stawu za alpinarium, takie same jak rok temu w Wielkanoc... Tyle lat tu przychodzę, tyle zmian już widziałam, czasem czuję się starsza niż najstarsze drzewa. Słońce całkiem się skryło za jakąś dziwną szarą zasłoną chmur i dopiero na koniec, gdy już mieliśmy wychodzić nagły impuls kazał mi wrócić i przyjrzeć się z bliska irysom. Nigdy jakoś nie darzyłam ich przesadną sympatią, że krzykliwe, czy takie papuzie. Dziś ogród pustoszał, zbliżała się godzina zamknięcia, usiadłam na ławce przed kosaćcowym ogrodem i wtedy zamglone słońce pokazało się na wprost, tuż nad budynkiem. Ogród ożył.

To będą zdjęcia bez innej myśli przewodniej jak ta, że świat jest dany tylko na chwilę. 

Będą nieostre, niedokładne, robione pod światło tak jak najbardziej lubię, z ręcznie ustawianą ostrością lub raczej nieostrością, będą kwiaty świeże i te już przekwitłe, będą kwiatowe dysonanse, będą dwie starsze panie jak z powieści Agathy Christie i - jeśli bóstwa fotografii pozwolą - również radość, która widoczna była w ich gestach, w moim patrzeniu. Ludzie i kwiaty, korowody kolorów, szczęście wykradzione. Źrenica oka. Iris.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Nigdy dotąd nie widziałam takiej rozmaitości odmian. Oszołomienie nazwami, kolorami, wielki kwiecisty dywan. Gama fioletów, purpury, żółcie i brązy, dwukolorowe skontrastowane lub harmonijne w układzie. Od najdrobniejszych, tych na wpół dzikich, które rosły tam dalej nad stawem i tak są niewymagające, że rosną nawet w moim ogrodzie aż po klasyczne piękności i barokowe, papuzie w poszarpanych falbaniasto sukniach.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

I nawet te przekwitające były piękne, choć może nie patrzę tu obiektywnie, może to słońce padało prosto w oczy, w obiektyw, oślepiało.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Irysy, gdy teraz o tym myślę, to kwintesencja impresjonizmu i na tej ławce powinnam się czuć jak nie przymierzając Monet, ale irysy odebrały mi zdolność do mniej lub bardziej racjonalnych porównań. Irysy w miękkim świetle tuż przed zachodem to czysta wrażeniowość, nie ma tu miejsca na analizy. Widoki, wrażenia, barwne plamy, nieostrość.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy




Irysy o tysiącu barw, ostre, nieostre, harmonia i dysonanse. Tak było może przez kwadrans, może dłużej - w takich chwilach czas biegnie inaczej. Zostało mi jakieś migocące wieloma barwami wspomnienie, nieostry a bardzo kolorowy obraz gdy mocno zacisnę powieki teraz, o północy - gdy upłynęły ostatnie minuty maja. Tyle zostało.

Ogród Botaniczny w Krakowie, irysy

Chciałam to zapisać dziś, teraz, natychmiast. To jedno z najbardziej ulotnych moich wrażeń-wspomnień z majowych wycieczek. Wystarczy zamknąć oczy, wystarczy pomyśleć o czymś innym i to wszystko zniknie albo stanie się płaskie, bez znaczenia. A to był jeden z najważniejszych momentów. Kiedy chaos świata i jednak beznadziejny kołowrót zdarzeń zatrzymują się na chwilę i ukazują jakiś przez ułamek chwili dostrzegalny sens.

Jeszcze nie opisałam

$
0
0
Jeszcze nie opisałam wszystkiego i naprawdę nie rozumiem, dlaczego maj musi minąć, dlaczego czasu mam mało i coraz mniej. Nigdy nie zrozumiem, jak działa ten wielki mechanizm, który przemienia czasy, przyrodę, wszystko przenosi w mgnieniu oka z przyszłości do przeszłości i nie zostaje nic. Jest bardzo upalny wieczór czerwcowy, mam chwilę wolnego czasu i wielkie, irracjonalne nadzieje; minęły pierwsze upalne dni czerwca (prace i dni, prace i dni) i gdybym musiała pisać piórem nie napisałabym teraz ani słowa - ręce zesztywniałe i zgrubiałe od pracy. Mam dłonie starej kobiety. [Nie jestem już młody, ale wciąż są starsi ode mnie.] Myślę o maju, którego nie opisałam, przeglądam majowe zdjęcia, w niektórych rozpoznaję się tak, jakby to było wczoraj, inne znów wydają mi się jak ze snu, odległe i niedosiężne. Nieopisane. 



A tymczasem życie - codzienne życie, pełne drobnych problemów i beznadziejnej udręki i pracy, która nie daje nic poza zmęczeniem - oddziela mnie od tego, co ważne. Ale jeszcze nie wszystko stracone. Jeszcze mogę postawić zmęczone i opuchnięte stopy na trawie. Jeszcze wieczór przynosi chłód, ulgę i trochę spokoju, wiejskie odgłosy odległe na szczęście, tyle zieleni oddziela mnie od ludzi i codziennego, hałaśliwego życia, wszystko przytłumione. Jeszcze mogę usiąść na chwilę przed wieczorem w ogrodzie z książką, czytać wiersze. Ptaki śpiewają swój wieczorny koncert nikomu, każdy oddzielnym głosem. Jeszcze naprawdę widzę i czuję jak słowa zderzają się i łączą w nowe znaczenia. Jeszcze mam książki (choć wiele bezpowrotnie straciłam). 

Jeszcze pamiętam wyraźnie tamten dzień, kwitnące śliwy przy barokowym kościele, duszny zapach pól rzepaku między innym kościołem a cmentarzem. Obydwu nie opisałam. To było w drodze do Racławic. Nie opisałam tylu innych wrażeń, zdarzeń, rzeczy i miejsc, rozmów, myśli, odczuwania, dotykania - to wszystko znika, odchodzi ode mnie, powierzone nieporządnej i zawodnej pamięci. Prawdopodobnie nikogo poza mną nie dotknie - ich brak. 

Ale może komuś sprawi radość, albo zatrzyma na chwilę, coś przypomni, coś istotnego odkryje - ich opisanie.

Chociaż nie wiem, doprawdy nie wiem, jaki obiektywny pożytek mógłby dla kogokolwiek płynąć z oglądania pól rzepaku pozbawionych tego, co najistotniejsze - cytrynowej jaskrawości; pól wypranych z barw. Chciałam tylko sprawdzić, czy potrafię zapisać to, o czym myślałam dzisiaj odpoczywając w ogrodzie po kolejnym upalnym dniu i pracy, która zabiera siły i zdolność myślenia, trzymając na kolanach wiersze Zagajewskego. Zgadza się: nie potrafię. 

Ale i tak będę uzupełniać ten maj w jakichś krótkich, wykradzionych chwilach. Później, gdy minie wreszcie to lato i jesień, będę mogła powrócić do ostatnich beztroskich dni, przypomnieć sobie jaki duszny, słodki jest zapach rzepakowych pól i jak było wtedy, gdy zatrzymaliśmy się przed jaskrawo białym kościołem w Nasiechowicach (był otwarty a miła pani krzątająca się w nieodległym domu, pewnie plebanii, po krótkiej rozmowie zachęciła nas do wejścia - niech się nie zatrze i niech nie minie bez śladu taki odruch życzliwości). Tak było trzeciego maja.









Pozostałe uzupełnienia powstaną zapewne już z datą wsteczną, odpowiednio majową czy wcześniejszą (będę o nich informować). Ten wpis tutaj powstał z bliżej nieokreślonych powodów.

Jest jeszcze jedno miejsce, które widziałam w maju i nie zdążyłam opisać. Kto wie, czy właśnie tego nie żałuję najbardziej. To budowla, której widok odebrał mi mowę, dosłownie. Tryglify, metopy (i wszystkie konotacje, jakie z tym u mnie się wiążą - od świątyń Wielkiej Grecji, przez "Labirynt nad morzem" Herberta, przez Szymanowskiego aż po Michałowskiego, dzięki któremu zrozumiałam, jak Grecy widzieli sztukę). Tryglify, metopy, świątynia jak wielkie kamienne zwierzę ze szkieletem otwartym ku niebu - tak, dziś czytałam Zagajewskiego. 

Tryglify, metopy - ktoś może zgadnie, gdzie znalazłam tę niezwykłą budowlę? Ktoś ją rozpoznaje? Podpowiedź - widziałam ją właśnie 3 maja, a to nie była daleka wycieczka, zapewniam - choć wtedy, gdy ją zobaczyłam tuż przed wieczorem, tuż przed zachodem słońca, poczułam się nagle jak w Selinuncie albo Efezie, całkowite przeniesienie w przestrzeni i czasie, zawrót głowy.
Więcej zdjęć już w najbliższym czasie. 





Grodzisko w Stradowie w czerni i bieli.

$
0
0
Wróciłam tam. Grodzisko w Stradowie czwartego czerwca, w czwartek. W czerni i bieli, jak się należy na początek, potem nastąpi wersja werystyczna. Już było? Nie szkodzi! Zresztą - czy wstępuje się do tej samej rzeki? Można porównać, można próbować odnaleźć własne ślady, można dziwić się, że niecałe dwa miesiące mogły tak zmienić świat i krajobraz. Po raz pierwszy zobaczyłam grodzisko w Stradowie podczas mojej kwietniowej wycieczki na Ponidzie, był 12 kwietnia. Od kwietnia do czerwca upłynęło trochę wody, czasu, piasku w klepsydrach. Jak te trawy urosły! Jaka zieleń jest wokół, intensywna, bujna, nieopisana zieleń. Zieleń, którą tutaj trzeba sobie wyobrazić, albo pozostawić te zdjęcia takie, jakie są. A są, być może, pochwałą mojej ziemi.

grodzisko w Stradowie

Ta ziemia jest stworzona również ręką człowieka a już na pewno jej najbardziej zewnętrzna powłoka, jej płaszcz (krojony lemieszem, zszywany równym ściegiem bron, traktorów, siewników). Tu w Stradowie jest jeszcze inaczej, obok pracy dzisiejszych ludzi, jest praca stuleci i tysiącleci, praca wielkiej historii, po której szczęśliwie pozostały relikty. Na granicy grodziska i uprawnych pól. Limes niepewny, niedookreślony.

grodzisko w Stradowie

Tu trawy wysokie i nikomu niezdatne, wybujałe wielkim czerwcem - tam uporządkowany zestaw upraw; tu samosiejki, głogi i dzikie róże - tam krajobraz tylko użyteczny; tu mocne wzniesienia, nieregularność linii wałów, majdanu i fosy, różnice wysokości - tam faliste uporządkowanie, płynące prostokąty pól; wczoraj i dziś czasem ścierają się tutaj ze sobą a czasem łagodnie łączą. 

grodzisko w Stradowie

Wysokie czerwcowe obłoki i wysokie trawy. Trudno uwierzyć, jak ten krajobraz zmienił się od kwietnia, jak wybujałe jest wszystko, mocne, gęste, intensywne w zapachu. Gęstwa roślin wszelkich, ziołorośli i traw, szumią na wietrze i tylko wiatr się nie zmienił - czy zawsze tak mocny jest tutaj? Obchodzimy wokół przestrzeń grodziska szlakiem dawnych ścieżek strażniczych, po wysokich wałach ponad do dziś istniejącą fosą suchą jak ten czerwiec. Pośrodku majdan milczący jak zwykle.

grodzisko w Stradowie

grodzisko w Stradowie


grodzisko w Stradowie

Najbardziej dziwią mnie trawy, takie wysokie. Myślałam, że spotkam święte krowy stradowskie, ustawione jak małe figurki na kolejnych piętrach wielkiej konstrukcji grodziska. Niestety! Krowy pasły się we wsi, nieopodal kapliczki, a grodzisko porastały trawy, wysokie, gęste. Trzeba przedzierać się przez nie, przez trawy, kwiaty, zioła i - niestety - pokrzywy (to czuję do dziś). W kwietniu przez zbitą i szarą masę zeszłorocznej trawy ledwie przebijała się zieleń i kwitły pierwsze tarniny. Teraz trawy po kolana i wyżej, szumią na wietrze tu wysoko.

grodzisko w Stradowie, czerwiec

Rozrzucone, rozsiane krzewy - tarniny, może głogi, dzikie róże. Masa białych ziół z przejęciem naśladuje chmury. Wszystko chwieje się na wietrze jakby chciało odfrunąć, każdy krok trzeba stawiać ostrożnie. V w linii bliskiego horyzontu to brama, kiedyś pilnie strzeżona (obwarowania, palisady, drewniano-ziemne izbicowe konstrukcje dalej głęboka fosa) dziś wpada przez nią północny wiatr i kręci się, kręci bez końca po wielkiej przestrzeni grodziska.

grodzisko w Stradowie, widok na majdan i bramę

grodzisko w Stradowie, widok na majdan i bramę

I zdjęcie, po którym łatwo można poznać to miejsce zanim jeszcze przeczyta się, o czym piszę i gdzie wróciłam. Ten krajobraz nie ma sobie podobnych. Kto raz tu przyjdzie i usłyszy, poczuje i zobaczy, ten będzie wracać.

Stradów, grodzisko, geometria krajobrazu, czarno-białe zdjęcia

Tak właśnie wróciłam do Stradowa w czwartek 4 czerwca AD 2015. Zdjęcia w kolorze (i w nadmiarze) już w najbliższym czasie. Najpierw, tradycyjnie, chciałam pokazać te czarno-białe, po które sięgam zawsze wtedy, gdy chcę pokazać kwintesencję krajobrazu mojej ziemi, geometrię pól, pejzaż nie ludzką i ludzką ręką uczyniony. Zdjęcia powstały od początku w zamyśle jako monochromatyczne, nie są konwertowane z kolorowych (co w zasadzie niczego nie zmienia, ale chciałam tu jakoś utrwalić te chwile, kiedy decydowałam, że teraz czas na czerń i biel, co zresztą nie było wcale łatwe, gdy wokół taki spektakl zieleni i czerwcowych polnych kwiatów). Stradovius (zawsze będę do niego odsyłać pisząc o tym miejscu) pisał, jak w czerwcu rozkwita Ponidzie  - nie wierzyłam, aż zobaczyłam na własne oczy. Ale o tym następnym razem. Do tego potrzebny jest kolor.

PS
Ktoś trafił dziś na mój blog szukając hasła "bezludne miejsca koło Krakowa". Bratnia dusza! :-)

Grodzisko stradowskie w czerwcu, w zieleni, w kolorze. Powrót.

$
0
0
Stradów, jedno z miejsc, do których muszę wracać i tak, jest to rodzaj wewnętrznego przymusu. Właściwie wybierałam się wtedy na Ponidzie inną drogą, chciałam zobaczyć Czarnocin i most na Nidzie w Nieprowicach. Już ze Skalbmierza wybrałam drogę inną niż zwykle i dzięki temu odkryłam drewniany kościół w Topoli i niezwykły krzyż na rozstajnych drogach. Plany były inne, ale gdy pojawił się drogowskaz kierujący na Zagaje Stradowskie, coś kazało mi porzucić drogi nowe i nieznane, wybrać drogę, która prowadzi tam:

grodzisko w Stradowie

i jeszcze wyżej:

grodzisko w Stradowie

Gdyby ktoś podobnie jak ja lubił wracać w te same miejsca, można porównać sobie i przypomnieć, jak grodzisko w Stradowie wyglądało w kwietniu, na kolorowych i czarno-białych zdjęciach; pod drugim linkiem znajdzie się również zarys historii tego miejsca i odnośniki do innych, bardziej wartościowych opisów stradowskiego grodziska. Podczas mojej ostatniej wizyty w Stradowie, tej o której tu piszę, powstało również kilka czarno-białych zdjęć, przeważająca większość jest jednak kolorowa. To wszystko przez ten czerwiec i wielką eksplozję koloru, kwiatów wszelkich kwitnących, setki odcieni zieleni, ziół i ziołorośli. Trudno się temu oprzeć.

A tak naprawdę to wróciłam w tamte strony, żeby zobaczyć krowy. Nie ma się z czego śmiać! Krowy stradowskie to poważna instytucja i bardzo zachęcam, by o nich poczytać pod zamieszczonym odnośnikiem. Są jeszcze takie miejsca, gdzie ludzkie gospodarowanie nie jest inwazyjne, nie prowadzi do degradacji krajobrazu, lecz przeciwnie - w jakiś sposób współtworzy go a nawet chroni przed zniszczeniem. I tak tradycyjne koszenie nadnidziańskich kwietnych łąk utrzymuje wartościowy skład roślin tworzących łąkowe zespoły, z tego samego powodu przywraca się kulturowy wypas owiec na niektórych tatrzańskich halach, a miejsca gdzie pochopnie wyrugowano tę odwieczną pracę ludzkich rąk, nieagresywne rolnictwo czy pasterstwo zmieniają się i tracą swój wartościowy charakter. Zanikają murawy kserotermiczne pod naporem samosiejek drzew i krzewów, piękne kwietne łąki porastają pokrzywą i szczawiem. Chronić przyrodę to wielka sztuka i czasami nadmiar dobrych chęci jest równie szkodliwy jak brak ochrony, tak sobie myślę, może nie do końca słusznie, bo ze mnie żaden przyrodnik-teoretyk. Krowy stradowskie pasą się ponoć na obszarze grodziska, chciałam je zobaczyć jak ustawione na różnych piętrach tej dawnej budowli/ konstrukcji/ osady, tak jak widziałam je na zdjęciach, gdzie wyglądały jak zabawki, małe figurki rozrzucone na zielonej planszy. Tymczasem, cóż, widać Hathor była mi nieprzychylna, a może to wolooka piękna Hera nie darzy mnie sympatią, dość, że krów na grodzisku nie było. Pasły się blisko wsi, na małej łące tuż przy kapliczce.


grodzisko w Stradowie

grodzisko w Stradowie

Trzeba było pogodzić się z losem. A widoki, jakie było mi dane oglądać, szybko kazały mi zapomnieć o rozczarowaniu; przypominałam sobie tylko czasem z żalem o nieobecności jakże przydatnych krów, gdy po raz kolejny wchodziłam w gęstwinę pokrzyw, gdy podstępnie atakował mnie oset a wysokie i ostre trawy nie ułatwiały spaceru. Było to przecież jednak malownicze, wysokie trawy przyginane do ziemi wiatrem (czy na grodzisku zawsze tak wieje?) rozmaitość kwitnących roślin. Proszę więc nie zżymać się na nieprzyzwoitą ilość zdjęć, to niezbędne minimum pozostałe po wielu stopniach selekcji.

I to był pejzaż w trzech kolorach. Zieleń, błękit i biel; te trzy barwy i czerwiec wystarczą, żeby utrzymać wielkie i niewypowiedziane piękno tego miejsca. 

grodzisko w Stradowie, droga polna


grodzisko w Stradowie całe w kwiatach i ziołach

Na zdjęciu powyżej brama grodziska widziana z oddali, z wewnętrznej przestrzeni majdanu; poniżej z bliska - jak odrzwia otwiera się na zewnętrzną, niegdyś nieprzyjazną przestrzeń, zamiast nieprzyjaciół nadciągają z wiatrem obłoki. Można wyobrazić sobie, ile pokoleń strażników przez wieki spoglądało na północ, czy nie nadchodzi wróg, tyle oczu, tyle spojrzeń. I do tej pory, można mi wierzyć lub nie, przestrzeń w środku i przestrzeń na zewnątrz mają bardzo różną konsystencję. Na przykład milczenie większe jest wewnątrz i większa cisza - lecz nie pusta a pełna dawnych znaczeń. Na zewnątrz świat zwyczajny. A gdy przejeżdża się drogą tuż obok w stronę tamtych lasów zielonych i teraz białych od morza akacji, w stronę wsi zagubionej w tych lasach i dalej ku Dolinie Nidy, i gdy nie jest się świadomym istnienia grodziska - nie sposób domyśleć się, że ono jest tuż obok, wysoko nad drogą, jedzie się wśród pól, po prostu. A ono tutaj leży, wielka misa czasu.

grodzisko w Stradowie, widok przez bramę

grodzisko w Stradowie, kwitnące irysy


I były też kosaćce. Ludzką lub nie ludzką ręką a jakimś przypadkiem tu posadzone. Tak łączą się dwie przestrzenie, dwa porządki. Uładzone, geometryczne uprawy i skośna linia traw na pochyłych ścianach grodziska. Pasy pól, geometria zielonych przestrzeni, tak jak lubię. Kilka obrazków, widok na pola otaczające grodzisko w Stradowie:


grodzisko w Stradowie, pejzaż, geometria pól




Dobrze znany widok w nowej odsłonie. Kwintesencja tego krajobrazu, wizytówka, emblemat. Kiedyś widziany ponad szarą jeszcze wczesnowiosenną trawą, dziś idyllicznie, zielono, wysokie trawy chwiejące się na gorącym wietrze, zioła pachnące w upale, dzika róża rozsypuje płatki, duszny zapach akacji z daleka i nieopisanie piękne morze zieleni. Mogłabym tam stać - wysoko ponad doliną i wysoko na skraju dawnego czasu, mogłabym patrzyć na pejzaż poniżej poprzecinany wijącymi się taśmami dróg, wstążkami ścieżek, stać w upalny dzień tu wysoko w słońcu i w cieniu szybko pędzących po niebie chmur.

grodzisko w Stradowie, krajobraz

grodzisko w Stradowie, krajobraz

grodzisko w Stradowie, krajobraz

grodzisko w Stradowie, krajobraz

grodzisko w Stradowie, krajobraz

Mogłabym patrzyć na ten krajobraz do (nie)znudzenia, do niewyspania, do niepowrotu, ale przecież wiadomo, że trzeba stąd odejść.

grodzisko w Stradowie, krajobraz

Wąską ścieżką wysoko, a potem głębokim wąwozem.



Ściany wąwozu całe w macierzankach, gorzki zapach w gorącym powietrzu, trochę południowy, przenosi mnie na chwilę daleko stąd. A potem się szło drogą do wsi, co się rozsiadła tam na dole.



I jakże tu nie wracać?


Chciałabym jeszcze pokazać dwie panoramy, które dalekie są od doskonałości, ale i tak darzę je sentymentem, bo pokazują może inaczej a może pełniej od zwykłych zdjęć to niesamowite ukształtowanie krajobrazu, uporządkowanie przestrzeni wokół stradowskiego grodziska. Te wszystkie zaskakujące przejścia z jednej formacji do drugiej, te niesamowite kontrasty: dynamika wąwozów, wstążek dróg i ścieżek; do których od lewej przylega falista i uporządkowana przestrzeń pól a po prawej - wały i wewnętrzny dziedziniec grodziska, przestrzeń dawnej historii i wszechobecnej, nie bardzo jeszcze uładzonej przyrody.

grodzisko w Stradowie panorama

grodzisko w Stradowie panorama

I tak minęło mi czwartkowe popołudnie, czwartego czerwca. Co było wcześniej a co zdarzyło się później, dokąd wybraliśmy się zostawiając Stradów i jego grodzisko (aż do kolejnego powrotu), dokąd poprowadziły nas drogi? Może zdążę to jeszcze opisać.

Jaskinia Jasna. Przez pola ku Dolinie Wodącej w ostatni dzień tamtego roku.

$
0
0
Jaskinia Jasna nazywa się właśnie tak dlatego, że można z niej oglądać świat jak przez wielkie okno. Jeśli masz chęć, jeśli możesz patrzeć. Daje schronienie, kiedy potrzeba, a kiedy chcesz wyjść, droga stoi otworem. W jaskini nie zawsze jest widno, noce są teraz długie, w tych szerokościach dni bywają pochmurne i mgliste, zresztą nawet w największych ciemnościach nigdy nie płonie ogień, nie pełgają ogniki, żadne cienie nie przechadzają się po ścianach, ani platońskich idei, ani neandertalskich grzbietów. Jest zimno i pusto. W końcu jednak przychodzi taki dzień, że słońce zagląda nawet do jaskiń i wtedy jaskinia Jasna staje się tak jasna jak dzień i otwierają się drzwi i możesz wyjść. Jeśli chcesz.




Widok z Jaskini Jasnej na świat przedstawia się właśnie tak i doprawdy trzeba być ślepcem, żeby nie dostrzec, jak ten dziwny świat bywa jednak czasem piękny. Czasem, pomimo wszystko.


I jak wiele zależy od punktu patrzenia, od oka i miejsca. Nieprzekazywalność, być może, doświadczeń. Bowiem ten, kto wtedy patrzył w głąb jaskini i stał może niecały metr przed tym samym wejściem, widział obraz całkiem inny:


Jednak najpiękniejszy był dla mnie widok z innego okna Jaskini Jasnej i właśnie tamtędy wyszłam na słońce.


Nie zamierzam tu pisać dalej metafory jaskini, można to wszystko odczytać jak wola. A jednak ta jaskinia ze zdjęć istnieje naprawdę, dotykalna, dostrzegalna i w istocie jasna. To Jaskinia Jasna w Strzegowej - nie mylić z Jaskinią Jasną w masywie Skał Zegarowych, zresztą całkiem nieodległą, raptem o kilka kilometrów. Obydwie leżą w bliskim otoczeniu Doliny Wodącej. O Dolinie Wodącej powinnam napisać poemat, bo zaiste jest tego warta i może rzeczywiście będę o niej pisać, skoro już tak udanie zaczęłam po niewielkiej  (hmm....) przerwie. Już po raz kolejny tam wracam, to moje niedawne, bo październikowe odkrycie, takie przez wielkie "Ach! więc tak blisko jest coś takiego!" jednak po raz pierwszy miałam taką pogodę, wtedy, ostatniego dnia tego parszywego roku. Wielki błękit, dość ciepło, lekki przymrozek w cieniu, krajobrazy zmrożone w nieruchomym powietrzu, pusto i spokojnie. Przez prawie pięć godzin marszu nie spotkaliśmy prawie nikogo - ktoś stał obok domu, dwoje młodych ludzi wspinało się po skałach obok jaskini... Jeszcze nigdy nie spotkało mnie takie szczęście (z pamiętnika mizantropa).

Więc będę pisać o Dolinie Wodącej, bo mnie uwiodła ta piękna, bo mnie zwiodła na manowce. Wielka krasowa dolina nieistniejącej rzeki, dawnej rzeki istniejącej teraz tylko in potentia. Może jej ślad pojawia się czasem przy dużych opadach deszczu, może zapisany jest tylko w geologicznej pamięci tych czy innych skał. Piękna jest Dolina Wodącej, meandruje sobie pośród wzgórz podobnych do tych, które lubiły się pojawiać w tle portretów quattrocenta, uciekały gdzieś w dal, w powietrzną perspektywę, ze szmaragdowo zielonych w błękity, a tam daleko garstka rycerzy wracała z polowania czy wyprawy, gdzieś w rogu święty Jerzy wojował ze smokiem, ówdzie kamienny most prowadził nad przepaścią, śpiewały ptaki i bezgłośnie szumiała jakaś italska rzeka, to wszystko widać było niknące w oddali w łukowatym otworze okna, na pierwszym planie poważny dostojnik albo lilie i anioł, może zresztą inaczej i tylko to sobie wyobrażam.

Już kilka razy byłam w Dolinie Wodącej, lecz nigdy w pełnym słońcu. A tamten dzień, ostatni tamtego roku, był właśnie taki, jakby chciał wszystko zatrzeć, zamazać w słonecznych plamach, zrzucić na głowy wielki i czysty błękit, rozrzucić wszystkie kolory lata i jesieni na przekór temu, co w kalendarzu. Tutaj rozpocznę tę opowieść trochę w połowie, a może dalej  nawet (wszystko dlatego że chciałam zacząć od Jaskini Jasnej) i spotkam siebie idącą już dłuższy czas od Doliny Wodącej przez las, przez Grodzisko Pańskie zawieszone wysoko jak orle gniazdo na skałach w bukowym lesie, wzdłuż zielonego lasu piaszczystą drogą, polami wśród skalnych ostańców. Pola były rude, oliwkowe, zielone i w kolorze ochry, a gdyśmy już wyszli z jaskini, to szafirowe cienie kładły się w bruzdach zaoranej ziemi, aż prawie pomarańczowej od niskiego słońca. Długa droga jeszcze była przed nami, długa droga za nami a zaczęłam właśnie tutaj, spoglądam na siebie z góry idącą przez pola, patrzę jak przez powiększające szkło, dwie podobne mrówkom figurki na wielkiej płachcie kolorowych pól właśnie wychodzą z sosnowego lasu, idą trochę wzdłuż linii drzew i wreszcie skręcają w stronę niewielkiego skalnego ostańca, maleńkiego pagórka, na którym kilka drzew, taka pływająca wyspa. Tu właśnie mogę powiększyć jeszcze trochę obraz, zatrzymać czas, spojrzeć z góry na małą podobną do mrówki figurkę, o to tutaj zaczynam dziś.

Trzeba by przede wszystkim powiedzieć, że ten krajobraz ma w sobie wielki spokój. I może wszystko inne, co już zostało napisane, w ogóle się nie liczy. Jest cisza, bezludne, bezkresne pola i wielka czasza błękitu. Zielone wzgórza uciekają gdzieś za horyzont, w istocie większe i mniej spłaszczone niż na tych beznadziejnych zdjęciach (innych nie będzie).





Tu już pojawia się śródpolna wyspa, mały pagórek porośnięty drzewami, krzewami. Nic z tej perspektywy nie wskazuje na to, że kryje w sobie jaskinię. Ale ta droga, te drogi wśród pól, mogłabym przemierzać je jeszcze godzinami, żeby tamten dzień się nie kończył. Kiedy idzie się taką drogą, pod takim niebem, to wszystko jest tak, jak być powinno.




Otwierają się coraz to nowe widoki na zielone jakby baśniowe wzgórza, które gdzieś tam w głębi kryją dawne grodziska, wielkie jaskinie, strome skały, tajemnice i legendy i jeszcze wielki zamek, orle gniazdo, jaśniejący na jednym ze wzgórz jak biały ząb. Tam musimy wrócić i jeszcze daleka droga przed nami.


Tymczasem wchodzę na wzgórze kryjące jaskinię, wchodzę na najwyższy punkt, szukam...


znajduję jednak tylko piękny i zgoła nie zimowy widok. Wejście do jaskini jest dużo niżej, właściwie na poziomie tamtej polnej drogi.


Trzeba uważać na skalne szczeliny.


Zaraz stamtąd zejdę i poszukam wejścia, jaskinia jest pewnie tuż pode mną.


Wapienne skały i wejście.


Sztafaż ludzki dla oddania wielkości wejścia i całego masywu skalnego.



I to już właściwie tyle. Nie mam dobrych zdjęć ze środka. Kto szukał, niebaczny, dokładnego przedstawienia Jaskini Jasnej w Strzegowej, niechże wystrzega się na przyszłość tego niepewnego blogowego przewodnika.




Z tej perspektywy jaskinia wygląda jak jakieś wielkie, prehistoryczne zwierzę. I tak właśnie ją zapamiętałam.


Potem, z daleka, skalny ostaniec skrywający piękną jaskinię zrobił się nagle podobny do innych, i trudno mi było uwierzyć, że to przecież tam - skalne okna, widok na błękit i wzgórza, wspinający się młodzi ludzie. Czekała nas długa droga przez pola, próba cierpliwości trochę - szlak nie był dobrze oznaczony a jak tu iść na azymut bez punktów odniesienia, gdy wszystkie ostańce są do siebie podobne i wszystkie wzgórza? Na szczęście nigdy się nie gubię (bezpowrotnie), więc i droga w końcu się znalazła. Ale to już inna historia. 


Tymczasem Słońce schodziło coraz niżej, coraz bardziej wydłużały się cienie, cała jaskrawość tego przepięknego, przeklętego świata była prawie nie do wytrzymania. Dobrze mieć towarzysza podróży innego niż swój własny cień. Zostawiam ich tutaj, dwa małe punkty na wielkiej mapie świata, prawie całkiem bez znaczenia, ledwie więcej niż cień. Niech idą dalej, razem, bez celu i sensu innego niż droga.

***

Wszystkim, którzy tu jeszcze zaglądają, których pamiętam i którzy mnie pamiętają pomimo wszystko, pomimo tych przerw, ciszy, milczenia - chciałabym życzyć wszystkiego dobrego. Wygląda na to, że mamy Nowy Rok. A zatem spokoju, dobrych ludzi wokół, jasnych dni dla Was. A jeśli przyjdą dni ciemne, to warto pamiętać, że idąc ciemną doliną, nie wolno zakładać w niej obozowiska. Trzeba iść. Pozdrawiam zatem z drogi, mam nadzieję, że potowarzyszycie mi przez jakiś czas.
Ada




A droga wiodła Doliną Wodącą

$
0
0
Dzień był słoneczny, niebo najczystsze, kończył się miesiąc i rok. A przecież było tak, jakby dopiero wszystko miało się rozpocząć. Dzień zapowiadał przygodę, to się wyraźnie czuło w powietrzu - mroźnym i ostrym, bardzo błękitnym. Wokoło wzgórza, zielone od sosen i łagodne. Polany i łąki w plamach słońca, cieniste lasy niebieskie od cienia i szronu na północnych zboczach albo kolorowe i rozświetlone od południa, nad nimi skały o ostrych krawędziach jakby wycięte brzytwą, niżej brzozowe zagajniki, zaschnięte zielska, przydrożne trawy, meandry drogi. A droga wiodła Doliną Wodącą.


Skąd wiodła i dokąd? A któż to może wiedzieć, po prostu była właśnie w tym miejscu, gdzie od tysięcy lat wiedzie i uwodzi Dolina Wodącej, wielka krasowa bezwodna dolina, dolina rzeki, której nie ma. Wszystko zaczęło się około 150 milionów lat temu, gdy rozlewał tutaj swe wody ciepły Ocean Tetydy... No dobrze, bez obaw, postaram się trochę skrócić tę historię, inaczej to byłaby naprawdę niekończąca się opowieść. Ale czy mogłam powstrzymać się, by nie zacząć tej relacji ab urbe (et orbe) condita? Ocean Tetydy, sinice i gąbki, skałotwórcze organizmy, tworzenie się skał wapiennych a później procesy krasowe i wielka, nieskończona transformacja krajobrazu, wtedy, jak sądzę, powstają jaskinie o fantastycznych labiryntach, nabierają kształtu skalne ostańce, natura tworzy się w nieustannym stawaniu, w mutacjach, w zmienności, wielkie stwarzanie (się) świata w każdej chwili.

Ktoś mógłby pomyśleć, że wymyśliłam ją sobie, tę piękną dolinę o uwodzącej nazwie. Owszem, to zawsze jest pokusa. Stworzyć ex nihilo taką Wielką Spokojną Dolinę otoczoną wzgórzami jak z renesansowego włoskiego malarstwa albo flamandzkich tapiserii. A jednak istnieje naprawę i tylko ją odkryłam. Uwaga, oto pole konkretnych faktów: Dolina Wodąca biegnie na rubieżach Małopolski, na pograniczu krakowsko-śląskim, że tak to nieprecyzyjnie ujmę. A teraz precyzyjnie: dolina należy do dwóch gmin - Pilicy i Wolbromia, drogą biegnącą dnem doliny przebiega granica tychże gmin a także powiatów - zawierciańskiego i olkuskiego; i jednocześnie województw - małopolskiego i śląskiego. 

Cóż tam jednak znaczą ludzkie administracyjne podziały wobec 150 milionów lat historii Doliny Wodącej i piękna jej przyrody. Wśród otaczających ją lasów, na jednym ze wzgórz znajduje się zamek Pilcza w Smoleniu, na innym ślady dawnych grodzisk, skalne ostańce skrywają jaskinie, w których znajdują się ważne stanowiska archeologiczne. A te nazwy! Masyw Skał Zegarowych, Skała Biśnik (od biesów) z jaskinią Psią i jaskinią w Biśniku, Grodzisko Pańskie i Grodzisko Chłopskie, Jaskinia Jasna w Skałach Zegarowych i sama Jaskinia Zegarowa, z którą związana jest mroczna legenda, a dalej w polach Skała Kyciowa i Krzywość, a dalej jeszcze Jaskinia Jasna w Strzegowej, od której zaczęłam tę przydługą relację. Ileż tam wątków historii, prahistorii, ile splątanych człowieczych śladów. A sama przyroda... rezerwat pod zamkiem w Smoleniu, kserotermiczna roślinność na skałkach, lasy, polany, śródleśne łąki, pola jak wiejski kilim. A poznałam to wszystko późną jesienią i niezimową zimą, może w najmniej sprzyjającym czasie, co będzie wiosną? Jaka Dolina ukaże się latem a jaka złotą jesienią? Cóż więcej pisać. Wybierzmy się razem w Dolinę Wodącą. Oto moja Wielka Spokojna Dolina.





Najpierw jest droga wąska i kręta, niewiele szersza od samochodu. Prowadzi u stóp zamku Pilcza w Smoleniu w stronę niewielkiego przysiółka, wiedzie tuż obok gospodarstw, prawie przez podwórka, mija ostatni dom i tam się kończy pod wielką jabłonią. Tutaj kończy się świat ludzkiego gospodarowania i otwiera się wielka księga Doliny. 





Meandry drogi wśród pól i lesistych wzgórz.



Nad wierzchołkami drzew górują Skały Zegarowe. Z tej perspektywy trudno się domyślić, jakie skalne labirynty, jakie ciekawe formy skalne kryją się wśród drzew. Warto podejść tam przez łąkę i las, ale tym razem chcę iść dnem doliny. W słońcu!



Skały Zegarowe całe w błękicie, ostre od mrozu.



A tam, gdzie nie padało słońce - całe połacie łąk, leśnego poszycia i skał niebieskie i białe od szronu. Nietrwałe władanie chimerycznej zimy. Powyżej widać wyniosły Biśnik, Bieśnik, Skałę Biesów.


A tu już widok, który mnie zachwycił, kiedyśmy prosto ze słonecznej polany weszli w las i gdy droga skryła się w cieniu. Baśniowy las.





I takie miejsca, i takie widoki mijaliśmy po drodze. Nie sposób opisać ani tego lasu ani tej ciszy.


A potem skręciliśmy w stronę Grodziska Pańskiego, szło się wśród buków o srebrnej korze po miękkim dywanie z jesiennych liści.


Mijając tu i tam niewielkie skalne formacje, wapienne posągi nie-ludzką-ręką-uczynione, świadków dawnej historii, gdy na górze trwała strażnica, toczyły się walki, trwały oblężenia.


Droga prowadzi dość stromo w górę, czego prawie wcale nie oddają zdjęcia.



I wreszcie cel jest już blisko, oto Grodzisko, oto wapienna kulminacja całego wzniesienia.


I już na szczycie. Jestem tutaj drugi raz, dopiero jesienią poznałam to miejsce, ale wtedy, w listopadzie wchodziliśmy inną drogą, szlakiem z przeciwnej strony. Opiszę to kiedyś, trudno sobie wyobrazić dwa tak odmienne dni, dwa tak różne wrażenia z tego samego miejsca. Była godzina przed zmierzchem, pochmurno, mgliście, mokro i ślisko, ścieżki w lesie gubiły się, mgła zmieniała skałki i krzewy w jakieś fantastyczne stwory. Las jak z niemieckiej baśni, ponury i groźny. A dziś tyle słońca!


Jest też widok. I trzeba mi wierzyć, że jest piękny, jako że zdjęcia nie oddają tego w najmniejszym nawet stopniu. Jest pięknie, przestrzennie, napowietrznie i słonecznie. Tak jak powinno być. Tu da się oddychać, wzrok biegnie daleko i dopiero tutaj czuję, jak bardzo brakuje mi gór i rozległych tatrzańskich widoków.



Z widoków niedługo nie zostanie nic, przysłonią je gałęzie drzew. Wielka szkoda! Wysokie punkty to takie istotne elementy przestrzeni. Skąd będę oglądać moje krajowidoki, patrzeć na moją mapę świata?


Na koniec wyjątkowo złe zdjęcie zamku w Smoleniu. Przeklęte chaszcze! I mówi to z całą odpowiedzialnością wielka miłośniczka przyrody. U stóp zamku zaczęła się ta wycieczka i droga zaprowadziła nas aż tutaj. Tak było w południe, 31 grudnia 2015 roku.

Co będzie dalej? To już wiadomo - droga wśród pól od Doliny Wodącej aż do Jaskini Jasnej w Strzegowej, czyli część pierwsza relacji. A po wyjściu z Jasnej? To już następnym razem. Będzie powrót przez pola i skały, będzie wielkie złote popołudnie, będzie zgubienie drogi i jej odnalezienie, będą Skały Zegarowe... 

Tymczasem zostaję jeszcze chwilę na Grodzisku. Wielkie słońce, przestrzeń i spokój.

A oto część trzecia i ostatnia relacji z tamtego dnia i wędrówek wokół Doliny Wodącej:
W poszukiwaniu Skał Zegarowych. Zapraszam!


PS
Przepraszam za nieprzyzwoitą ilość zdjęć. Proszę oglądać co drugie ;)



W poszukiwaniu Skał Zegarowych. Złote popołudnie.

$
0
0
Na początku droga wiodła Doliną Wodącą. Malownicze meandry wśród lasów jak z bajki, tak minął poranek.. Minęło południe na szczycie Grodziska, później jak chwila minęło jasne popołudnie, w Jaskini Jasnej w Strzegowej, małej wyspie wśród pól. Niejasny szlak prowadził nas naprzód, na przełaj przez pola, na zachód ku wzgórzom, z których jedno musiało skrywać Skały Zegarowe. Tam był początek naszej podróży i tam mieliśmy wrócić. Cóż, kiedy ścieżka zatarła się wśród pól, na szlaku nie było oznaczeń, mapa nie była dokładna i bardziej trzeba się było kierować wyczuciem. Przyszło wreszcie późne popołudnie, złota godzina przed wieczorem, było tak pięknie - i tylko czasu było niewiele, by podziwiać to wszystko, wysokie ostańce, zrudziałe łąki, falujące wzgórza. Się szło wąską ścieżką, gubiło się drogę i odnajdywało, kolejne ostańce i kolejne wzgórza, z których każde miało być już tym (przed)ostatnim. 



Za nami rozległe, kolorowe pola. Na przełaj, miedzą i polną drogą, tak sobie szliśmy od Jasnej Jaskini w stronę odległego lasu.


Polne trakty. Za nami daleka droga, przed nami las, w którym przyjdzie się zgubić, tuż obok brzoza - biały wykrzyknik tego pustego, polnego krajobrazu. Tak sobie szliśmy...


płosząc bażanty i sarny wśród pól, a później przez las z całym labiryntem ścieżek, z których wybrałam, a jakże, fałszywą. A może zresztą i tak było lepiej, skoro dzięki temu, gdy wyszliśmy z lasu przez jakieś straszliwe ciernie i chaszcze zobaczyłam taki widok:


Oto Sfinks śródpolny a tak naprawdę ostaniec o wdzięcznej nazwie Krzywość.


Smukłe linie Krzywości kusiły, by wspiąć się na górę i stamtąd obserwować cały ten niewielki świat, który właśnie zatopił się w złotym popołudniu albo, nie poetyzując nadmiernie, przypominał plener jak z westernu. Ale nie było czasu... a i podejść pod skałę nie było tak znów łatwo przez wielką pochyłą łąkę pełną starego zielska i wyschłych nawłoci.


Krzywe linie krajobrazu nieopodal Krzywości.



I oto już jesteśmy u stóp ostańca, Krzywość zamienia się w Rudość, mapa nie protestuje, a moje buty i spodnie po przejściu uroczej łączki przedstawiają nędzny obraz - znalazłam na nich całe kilogramy botanicznych okazów. Przyznam, że wolę tradycyjne zielniki.


Jeszcze spojrzenie w górę na czoło Krzywości. Jakie kolory wapienia w tym słońcu! Najchętniej zostałabym tam na dłużej, tyle że nie wiadomo było dokładnie, co oznacza "tam" i jak daleka droga dzieli nas od Skał Zegarowych. W linii prostej niedaleka, jak się okazało, ale ten krajobraz nie lubi linii prostych...


A zatem w drogę. Zostawiamy Krzywość


i jej cień, który daleko, daleko sięgał w pola i rozłogi.


Po pewnym czasie spojrzałam za siebie - czy ona nie przypomina naprawdę Sfinksa?


Nie było wiele czasu, weszliśmy na skałkę, która miała być ostatnią, ale z niej dopiero ujrzeliśmy wierzchołek Zegarowych Skał. To te na horyzoncie, tuż po prawej. Nie wiem czy zdjęcie oddaje odległość i wszelkie przeszkody, jakie czekały nas po drodze. Mapa na pewno nie była pomocna. Podpowiedź: ktokolwiek będziesz w tamtej stronie i niepewnym wzrokiem szukać będziesz drogi ku Zegarowym - porzuć nadzieję... 


hmmm... to znaczy, porzuć mapę i kieruj się na starą kapliczkę zagubioną wśród pól



zresztą bardzo piękną, mocny punkt tego geometrycznego wycinka polnej przestrzeni. Wtedy może uniknie się przedzierania przez jary pełne ostrężyn, dzikich róż, wspinania na wysokie brzegi, przeciskania przez gęste młodniki. Tak tylko sugeruję.

Na jednym z powyższych zdjęć (tym z drżącą mapą) widać u stóp Skał Zegarowych na horyzoncie małą, zieloną łączkę w kształcie klina. Gdy się już wyjdzie z mozołem na sam jej wysoki kraniec - a zdjęcia doprawdy nie oddają przewyższeń - to można rozejrzeć się i poszukać daleko miejsc, z których się przyszło.


Oto nad lasem wynurza się Krzywość, to ta po prawej, oświetlona różowym słońcem. Poniżej mniejsze skałki, na których zrobiłam zdjęcie z mapą. Musi istnieć łatwiejsza droga, na pewno istnieje. Tak czy inaczej nasza niewinna przechadzka doliną zmieniła się w którymś momencie - jak to zresztą było do przewidzenia - w terenowy rajd przez pustkowia, w mozolne przedzieranie przez chaszcze i wertepy, przebieganie przez wąwozy, wspinanie na strome zbocza. Czyli tak jak lubię najbardziej. Bo naprawdę żyję tylko w drodze. Im jest trudniej, tym więcej się czuje jakiejś wisceralnej, na co dzień już chyba mi niedostępnej, radości, że się po prostu oddycha, żyje, idzie, jest.

panorama spod Skał Zegarowych (można otworzyć w większym rozmiarze)

A tu jeszcze jeden widok przemierzonego kawałeczka świata. Tym razem panorama, marnej jakości, ale za to rozległa pokazuje całą falistość, całą rozległość tego pejzażu. Daleko w głębi widać nawet Jaskinię Jasną w Strzegowej, po prawej nad lasem Krzywość i cała piękna mozaika lasów i pól. Tak było wtedy, tuż przed wieczorem, 31 grudnia ostatniego roku.



A potem wystarczyło już wejść do lasu niewielką ścieżką i przed nami pojawiły się one. Skały Zegarowe. W nagrodę za zmęczenie i trudną drogę przemierzaną jak najszybciej - tak to sobie myślę, że w nagrodę, bo mógł to być czysty przypadek - Skały Zegarowe odsłoniły się w niezwykłej scenerii.


Było w tym coś nierzeczywistego, jakaś niezwykła cisza, statyczność. Bardziej to przypominało teatralne dekoracje niż rzeczywisty, naturalny kawałek lasu i skał. Zresztą pewnie idealizuję sobie to wszystko jak zwykle.


Jeszcze tylko trzeba było poszukać w miarę dobrego punktu widokowego, zająć szybko miejsca i oglądać spektakl zachodzącego słońca. Od zawsze ten sam, nie do znudzenia.



Tak kończył się ostatni dzień tamtego roku.



Gdy się już jest przy Skałach Zegarowych, to przecież trzeba zaglądnąć choćby na chwilę do jaskiń. Oto powyżej Jaskinia Jasna, wielka i widna, przestrzenna, niepodobna ni trochę do archetypu jaskini i oczywiście całkowicie różna od swojej imienniczki w Strzegowej, którą widzieliśmy jakiś czas wcześniej. Szukaliśmy jeszcze Jaskini Zegarowej, ale - na szczęście - ukryła się przed nami. Mówię "na szczęście", bo właśnie z tą jaskinią wiążą się mroczne legendy. 

Ponoć w ostatni dzień roku (choć może w wigilię lub w noc świętojańską wedle innych przekazów), słychać hen w dole, w głębinach jaskini zegar wybijający północną godzinę. Dźwięk czysty, jasny zwiastuje pomyślność, zaś dźwięk stłumiony, chrapliwy - nieszczęście. Swego czasu rozbawione towarzystwo z pilickiego pałacu przyjechało tu w noc sylwestrową prosto z balu saniami i dalejże szukać jaskini. Był sam starosta z niedawno wydaną za mąż za senatora krakowskiego córką, on jeden niedobre miał przeczucia, ale ustąpił młodzieży. Nadeszła północ i dał się słyszeć głos mechanizmu zegara - okropny, przeraźliwy, zgrzytliwy. Senator zadrżał zdjęty przeczuciem, radosny nastrój znikł w okamgnieniu, towarzystwo rozjechało się do domów. Wkrótce wieść nadeszła, że w posiadłości córki wybuchła zaraza - umarła ona, i mąż jej, i jej nowo narodzony synek. Starosta w rozpaczy nakazał zamurować wejście do złowieszczej jaskini.

Mogę właściwie uznać - w porównaniu z powyższym - że nasza wycieczka skończyła się całkiem dobrze ;) Odnalazła się zgubiona droga (a może wymyśliliśmy całkiem nową). Odkryłam piękną skałkę Krzywość i plenery rodem z westernów, szliśmy sobie w świetle złotego popołudnia a potem zachodzącego słońca. I nawet Skały Zegarowe były tam, gdzie powinny być i powitały nas scenerią jak z dziwnego teatru. Zdążyliśmy wrócić przed nocą. I nie słyszeliśmy zegara. Na szczęście!

***

Źródła
Legendę o jaskini Zegarowej przeczytałam na stronie fb Zamku Pilcza w Smoleniu.
Wszystkim, którzy chcieliby poczytać więcej o okolicach Doliny Wodącej polecam następujący wpis na stronie internetowej p. Zbigniewa Wójcika. To nieocenione źródło wszelkich konkretnych i praktycznych informacji, których zabrakło w tym moim tutaj pisaniu-wspominaniu. Przede wszystkim mapki, plany, schematy! Gdybym znała ten blog wcześniej, może nie zgubiłabym się tak straszliwie w drodze do Skał Zegarowych na szlaku Jaskiniowców. Co ciekawe - zgubiłam się dokładnie w tym samym miejscu, co autor i podobnie przemierzałam zarośnięte jary i wąwozy przeklinając nieistniejące oznaczenie szlaku. Zrobiliśmy dokładnie tę samą trasę, więc tym chętniej odsyłam zainteresowanych topografią na jego stronę.

Wszystkie wpisy, które do tej pory poświęciłam Dolinie Wodącej i te, które dopiero powstaną (a będzie ich jeszcze trochę na pewno, bo to miejsce zachęca do powrotów, a mam jeszcze w archiwach trochę zdjęć z dwóch jesiennych wycieczek) mają swoją osobną kategorię. DOLINA WODĄCA


Kraków wieczorem i Orkiestra

$
0
0
Nie będzie wiele słów, raczej kilka wrażeń, kilka obrazków - tak po prostu. Bo przed chwilą wróciłam z Krakowa, bo chciałam podzielić się tym od razu, jak najprędzej, bo chciałam napisać "tak było dziś", nie czekać aż wszystko wystygnie i znów poczuje się ciężar i obawę przed jutrem. Ten wieczór przedzielony na dwie części, jedną spokojną a drugą pełną radości. Bo jest, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu, co się dzieje, jest miejsce na radość, nadzieję, życzliwość. "Nadzieja nasza jakże uporczywa..." tak właśnie jest. Nigdy i nigdzie nie wolno mi o tym zapominać. I jeszcze jest Kraków, wracam po własnych śladach, wracam w miejsca, które mnie pamiętają, wciąż mam klucze do tego wymyślonego miasta, choć już myślałam, że to skończone.



Na wieczorną przechadzkę po deszczowym i mglistym Krakowie zapraszam wszystkich, którzy może za tym miastem tęsknią. Z bliska czy daleka (albo na przykład z warszawskiego teatru :)












A potem, choć wcale nie miałam najpierw takiego zamiaru, poszliśmy na Rynek. Nie będę pisać w szczegółach o tym, co było impulsem, który mnie skłonił, żeby zmienić zdanie i trasę spaceru i włączyć się w coś, w co introwertyk jednak nie włącza się łatwo. Powiem tylko, że było warto, że było dobrze. Że jednak jest nadzieja. Tak to czuję. 

Pamiętam Orkiestrę od dwudziestu bodaj lat. Niech gra jak najdłużej, niech łączy ludzi i czyni dobro.

Zdjęcia tradycyjnie nie oddają wiele z tego, co chciałabym pokazać, ale trzeba mi wierzyć na słowo. 









Wieczorne zagadki krakowskie - 4. Kraków i mgła.

$
0
0
Były kiedyś na blogu wieczorne zagadki krakowskie. Pomyślałam sobie przed chwilą, że można by do tego cyklu wrócić, trochę go odkurzyć i przewietrzyć. Idealny na takie dni, kiedy brak czasu na dłuższe opowieści. Był taki dzień grudniowy i Kraków cały we mgle, co nawet bardzo mi się podobało - lubię to, jak mgła zakrywa i odkrywa, przybliża i oddala, zmienia dobrze znane widoki w fantastyczne pejzaże nieznanego miasta.



Czytaj dalej »

Listopadowy spacer po Krakowie, pomniki na Plantach i literacka zagadka.

$
0
0
Spacer przez listopad, przez Kraków, ścieżkami pamięci i literackim tropem. Kończył się listopad, kilka dni wcześniej ktoś stał milczący we framudze drzwi i patrzył na chłopskie wesele, kilka dni i jeszcze trochę wcześniej. Był inny listopad, w którym krzyżowały się ścieżki i wspomnienia, przeszłość i przyszłość. Kraków był szklisty od deszczu, nierzeczywisty, na Plantach pachniało mokrymi liśćmi, pod drzewami drzemały pomniki. Mieszały się czasy, dni, światy.



Czytaj dalej »

Kwiaty dla Wyspiańskiego

$
0
0
Urodził się 15 stycznia. Dziś są jego urodziny. Tego wpisu miało nie być wcale, już poprzednia historia i spacer były z nim jakoś związane, już miałam gasić światła i zająć się czymś pożytecznym (bo przecie "szkoda cały dzień na niczem trawić", jak to mówi gdzie indziej S.W.) Poza tym, czy to nie infantylne? Czy nie pensjonarskie? No, trochę tak... Ale przecież, mimo wszystko, mogę być tak sentymentalna jak tylko chcę! Jakie kwiaty dałabym mu w urodzinowym prezencie? Polne, przydrożne, szafirowe jak jego pracownia i czerwone jak chusta jego wiejskiej żony, bajecznie kolorowe, wiejskie, zwykłe-niezwykłe chwasty. Mój zielnik dla autora  genialnych "Zielników".


Czytaj dalej »

Sierpień i południca. Spacer polami, Grodzisko i przydrożny krzyż.

$
0
0
Kończył się lipiec a może już sierpień powoli zaczynał, przełamywało się upalne lato. Zboża i zioła pachniały w gorącym powietrzu, pełne muzyki świerszczy, brzęku owadów, tajemniczego trzaskania kłosów, tak grało lato. Kręciło się w głowie od przestrzeni, od falujących pól, błękitów, zapachu macierzanki, gorzkiego krwawnika i kurdybanku. Niebo w kolorze chabrów, czyste, puste. Ledwo kilka chmurek zagnali płanetnicy, nie będzie z nich burzy, nie teraz. Wirowało powietrze, świerszcze grały głośniej, ścieżkami spacerował rudy kot, krajka kolorowych pól wysychała na słońcu, po polach włóczyła się południca.


Czytaj dalej »

Wczoraj w Krakowie. Tam, gdzie zatrzymał się czas.

$
0
0
Wczoraj w Krakowie było tak zimno, że tylko niewielki spacer. Jak zawsze Planty - jeszcze kolorowe od błękitnych świateł, rozświetlona Floriańska, którą zwykle omijam, pewien antykwariat na rogu, wreszcie zaciszne i ciepłe miejsce na długie rozmowy, a potem powrót przez taki plac, na którym zatrzymał się czas.




Czytaj dalej »

Moja zima, moja ziemia

$
0
0
Moja ziemia, moja zima. Dwie godziny wśród pól w bezsłoneczne zimowe południe. W takie dni Kraków jest bardzo daleki; odległe są ulice, kościoły i domy, zamki i pałace są jak z innego świata, horyzont jest daleki i nieostry, szpaler drzew flankujący krakowską drogę niknie w powietrzu, giną wspomnienia. Jest tylko ten świat, bardzo bliski, sięgający tylko tam, dokąd sięga spojrzenie, wielka tkanina pól, fastrygowana nieporządnie po krzywych miedzach. Są pola przykryte śniegiem i niebo ciemniejsze o kilka tonów, ten pejzaż nie ma właściwości, wydaje się jakby naszkicowany lekką kreską. Faliste linie wzgórz, cień lasów w jarach, które tu nazywa się dołami, droga w dolinie, następne wzgórze, droga w lessowym wąwozie. Mocny kontrapunkt drzewa. 

Wyżyna Miechowska pejzaż zimowy


Czytaj dalej »

Kolorowa zima i Rękopis

$
0
0
Zima monochromatyczna trwała sobie i trwała (dni podobne do siebie, podobne przemierzane szlaki) aż przyszło słońce i nastąpiła wielka eksplozja koloru. Chyba powszechnie wiadomo, że śnieg nie jest wcale biały, podobnie jak zaorana ziemia wcale nie musi być brązowa a może się mienić wszystkimi odcieniami ochry, żółcieni, pomarańczu, fiołkowych błękitów w cieniach bruzd i doskonale rozumiem malarza, który rozbił namiot na stepie i codziennie o świcie wpatrywał się w niskie, oślepiające słońce, które oświetlało całkiem trywialną scenę wiejskich prac. Ponoć na jakiś czas stracił wzrok. Dziś wpatrywałam się ostrożniej, wszak śnieg jest najbardziej jaskrawy, a i prac żadnych nie było, ziemia spała. Biały, niebieski, czerwony - ale to przecież za prosto! Brązy, oliwki i beże; błękity, kobalty, szafiry nieba i śniegu; karminowe, ceglaste i rubinowe odcienie czerwieni - to mówi róża. Róża, która jest różą, jest różą - nawet w zimowy, styczniowy dzień.


Czytaj dalej »

Stany skupienia

$
0
0
Jeżeli całość tak zwanego świata wydaje się być w jakiejś chwili nie do zniesienia, należy wydzielić pewien fragment przestrzeni, a z niego jeszcze mniejszy i jeszcze, nie ad infinitum, ale do pewnej granicy, na której zacierają się definicje. Podzielić całość na bardzo małe części, płynne, niepewne i niedookreślone. W nich, być może, odbija się inna całość, której inaczej nie dałoby się uchwycić. Potrzebne będzie również światło, bez niego eksperyment jest jeszcze trudniejszy do przeprowadzenia, jeśli w ogóle możliwy. Słońce, światło, część materii na dwie części iluzji, odrealnienia, stany skupienia. Oto wiejska pracownia dekonstrukcyjno-alchemiczna tym razem po kolana w błocie.




Czytaj dalej »

Tajemnicze drzwi. Fotograficzna zagadka.

$
0
0
Podładowawszy akumulatory słonecznym, długim spacerem piszę sobie coś tam teraz i wspominam inną zimę. Myślę, że już dziś wieczorem będę mogła zaprosić was na spacer po Krakowie, a tymczasem taka zapowiedź i zagadka. Oto niżej podpisana wpatruje się w pewne drzwi. Zagadka pewnie nie jest specjalnie trudna. Otóż: czy weszłam do środka? Odpowiedzi z uzasadnieniem, bardzo proszę :)



Zimowy spacer na Podgórze albo wielki błękit. Mosty na Wiśle, kościół św. Benedykta, fort tegoż imienia i kopiec Krakusa.

$
0
0
To będzie taka niewielka podróż w czasie. Nie ma już tamtej zimy, zmienił się Kraków, zmieniło Podgórze i tamten najmniejszy krakowski kościół, do którego tyle razy już zmierzałam, na pewno jest już dzisiaj inny. Wtedy - a było to w grudniu 2013 roku - miał gontowy dach lśniący nowością, rynny z jasnego drewna, do dziś pewnie czas przykrył już je patyną. Czas i przeczyste krakowskie powietrze. Dopiero później miały się zacząć prace archeologiczne przy kościele św. Benedykta (bo rzecz jasna to o nim będzie mowa), wydaje się, że później będzie miał świeżo i jaskrawo pomalowane ściany. Ja pamiętam go z jeszcze wcześniejszych lat, kiedy siedział sobie szary, z szarym dachem, przycupnięty w gęstej zieleni. Ale tamto było wcześniej a dziś zamykam oczy i widzę to wszystko w błękicie i bieli, w jaskrawym południowym słońcu. Taki dzień niepodobny do innych, najpiękniejszy. Zdaje mi się, że nigdy wcześniej nie było w Krakowie takiego błękitnego nieba, nie wiem, co jest prawdą, może tylko tak widziałam. Wielki, jaskrawy błękit, wielka, błękitna rzeka, moje ulubione miejsca, przestrzenne, przedziwne, nieoczywiste. Może zresztą dla innych zwyczajne, ale dla mnie tamten dzień był i jest wyjątkowy, widzę go właśnie tak. 


Czytaj dalej »

Dachy Krakowa, mosty na Wiśle, spleen i książka czytana nocą

$
0
0
Śni mi się błękitne niebo, jakieś miasto. Dni nie są warte wspomnienia. 
Może poza jednym.




Czytaj dalej »
Viewing all 54 articles
Browse latest View live